– Do dojenia krów – zasugerowałam, wypluwając twardy ogonek.
– Wal, słyszałeś? Robota w sam raz dla ciebie.
– A ja bym i krowę zjadł – ciągnął swoją śpiewkę troll. – Hej no, babcie, macie tu jakowąś karczmę?
– A jak bez niej, kochany! – wymamrotała najodważniejsza z nich. – Tutaj za zakrętem. A wy z jakowych okolic?
– Ze Starminu – odpowiedziałam, ściągając wodze.
Chłopcy zgodnie przytrzymali konie. Wal zsiadł z wałacha i powoli podszedł do ławki.
– A wy tu zawsze macie tak cicho?
– Coś ty, kochanieńka! Młodzież się u krewniaków pochowała, przed Babożnikiem znaczy.
– A po co – zdziwiłam się.
Babożnik to święto siły nieczystej. W jego wigilię ze swoich nor wyłażą lesze i mawki, wędrują po traktach wilkołaki, a duchy wyją i jęczą na porzuconych cmentarzach. Niesłychaną moc zyskują nekromanci, podczas gdy reszta magów próbuje powstrzymać się przed czarowaniem – niektóre zaklęcia tracą moc, a inne z kolei dają efekty odwrotne do zamierzonych. Tę noc najlepiej jest spędzić w domu, a jeszcze lepiej – w kręgu zakreślonym woskiem z kościelnej świeczki. Ale… Ludzie są rasą pełną przesądów pomieszanych z brawurą. Pić im się chce. Święto umarlaków to powód nie lepszy ani nie gorszy od wielu innych. I już nie bardzo wiadomo, czego należy bać się bardziej – siły nieczystej czy żartów rozbrykanej młodzieży. Z okazji zeszłego Babożnika my – czyli ja, Ważek i Temar – ukradliśmy z Muzeum Historii Nadnaturalnej czaszkę burotawra z rogami, wsadziliśmy ją na drąg, drąg i niosącego go Temara zawinęliśmy w stare prześcieradło i chodziliśmy po sypialniach, naruszając prywatność kolegów z roku. Ja odpowiadałam za nieziemskie światło, a Ważek wydawał z siebie „zaświatowe" dźwięki. Otwieraliśmy na oścież kolejne drzwi, z zaangażowaniem odgrywaliśmy swoje role, a potem, doczekawszy się stłumionego chrypienia i wrzasków przerażenia, żądaliśmy „okupu za przestrach”. Czasami próbowano skręcić nam karki, częściej z nerwowym śmieszkiem i zimnym potem na plecach wynoszono drobniaki, piwo i kawałki ciasta, słoniny albo domowej kiełbasy. Na koniec natknęliśmy się na Almita i resztę nocy spędziliśmy na stojąco w różnych kątach pokoju nauczycielskiego. Almit jąkał się jeszcze przez kilka dni.
Ale wyglądało na to, że w tych starowinkach Babożnik budził znacznie mniej przyjemne wspomnienia.
– A niech bogowie będą z tobą, dziecinko! – z przerażeniem zakrzyknęła jedna z nich, podpierając swoje słowa kolejnym krzyżem, prawdopodobnie pragnąc przyciągnąć do mojej osoby uwagę bogów. – Toż w przeddzień Babożniku się takie rzeczy dzieją!
– Na przykład?
– Tak oni nie miejscowi – śpiewnie jęknęła jej przyjaciółka. – Wyjaśnić trzeba. Wyście, kochanieńcy, nie w dobrą godzinę do nas zawitali. Idźcie do kościołu, tam się chłopcy z dajnami zamknęli, modlitwy spełniają i wrota ryglują, by całą kupą przeciw wrogowi strzymać. Wy jesteście silni, miecze i łuki nosicie, tam takowi potrzebni.
– A przeciwko komu potrzebni? – zaciekawił się Wal, odruchowo głaszcząc rękojeść miecza. – Wy, babcie, strasznie odważne mi się tu widzicie, skoro chłopy zdrowe się w kościele zbarykadowały. Życie wam się znudziło, czy jak?
– Byś wiedział, jak znudziło, kochanieńki! Tylko nam on niestraszny. Staruszkowie już dla niego nieciekawi…
– Ale dla kogo, na litość? – nie wytrzymałam.
– A dla wampira – szczerze przyznała się babka. – Jemu smakują młode, żeby krew w żyłach kipiała. A u nas, staruch, gorzka, zimna, sama się prosi pod ziemię…
– Tak… – mruknęliśmy unisono, znacząco patrząc na Lena.
– Co za bzdura – prychnął wampir.
– To w takim razie przed kim ludziska się pochowali do świątyni?
– Miejscowe przesądy. Hej, a wy dokąd?
– Zajrzyjmy do tej całej świątyni. Zapytamy kleryka o te miejscowe przesądy.
– Jeść mi się chce, że aż strach – wyjęczał Wal. Skradzione jabłko tylko podrażniło nasz apetyt.
– To idziemy – zgodził się Len. – W świątyni za darmo można dostać poświęconą bułeczkę z masłem.
– A dasz radę tam wejść? – spytałam ze zdziwieniem.
– A czemu nie?
– Przecież jesteś wampirem. Powinieneś pluć na ikony i unikać nawet cienia krzyża.
– Wolho, sok żołądkowy ci uderzył do głowy?
– Wybacz. Nie chciałabym się tłumaczyć przed wiernymi, kiedy ciebie będzie skręcać na widok krzyża.
Słabo znałam się na religii, ale wiedziałam, że bogów jest czterech, zgodnie z liczbą ramion krzyża, ich kapłani nazywają się dajnowie, a na wierzących po śmierci oczekują albo opływające w dostatek niebiosa, albo ogniste piekło z mrakobiesami. Paskudni ateiści, tacy jak ja, oczywiście wyboru nie mieli.
Świątynia nie wzbudziła w nas nabożnego szacunku – możliwe, że z powodu nieproporcjonalnie wielkiej skarbonki na ofiary przybitej przy bramie. Skarbonka zamknięta była na zardzewiały zamek. Pasterze duchowi nie ufali wiernym i słusznie robili, ponieważ Wal natychmiast wpakował dwa paluchy w szczelinę na monety. Ale skarbonka nie miała dna, tak samo jak piekło i zastosowawszy zaklęcie jasnowidzenia przekonałam się, że nie było w niej ani grosza – prawdopodobnie pudło dopiero co opróżniono.
Sieroty i kaleki, w imieniu których pudło zostało wywieszone – przynajmniej jeśli wierzyć napisowi na nim – uosabiał żebrak, który prosił o datki na własną rękę. Siedział, opierając się plecami o kratę ogrodzenia małej drewnianej świątynki, i rytmicznie i niewyraźnie buczał, wysunąwszy brudny język. Z podartej kurtki kłakami sterczało siano. Puste nogawki spodni były demonstracyjnie zawiązane na supły. Przed nim poniewierała się czapka do połowy wypełniona miedzią z rzadkimi kroplami srebra. Gdy wiatr akurat wiał w naszym kierunku, nie dało się oddychać. Wal stanął jak wmurowany.
– Żarcie… – syknął.
– Odbiło ci, mdli mnie od samego tylko zapachu!
– Kretynka, w czapce!
– Nie mów, że zamierzasz ograbić żebraka?
– Ten żebrak jest bogatszy niż my wszyscy razem wzięci. Ale niech ci będzie, zostawię mu na piwko.
– Nie waż się, słyszysz? – oburzyłam się. – Len, weź mu powiedz!
Wampir tylko uśmiechnął się zagadkowo. Nie zwracając uwagi na moje krzyki, Wal pochylił się i szeroką dłonią zagarnął dobrowolne dary parafian.
I w tym momencie zdarzył się cud! Zeszłoroczne zmartwychwstanie proroka Owsiugi (oszczercy mówili, że prorok nie był martwy, tylko pijany w trupa) nie dorastało mu do pięt.
– A gdzie pchasz to łapsko, brudna mordo! – wrzasnął ślepy i głuchoniemy żebrak, zrywając się na odrośnięte nogi. Węzły nogawek majtały nad nagimi kolanami.
Zszokowany Wal nie zdążył uciec przed ciosem jesionowej laski, która z łoskotem wylądowała na jego plecach.
Len pękał ze śmiechu, ja również. Miedziaki rozsypały się po drodze. Kaleka opadł na kolana i w pośpiechu pakował je do kieszeni.
– Ale ty jesteś, gościu… – z podziwem sapnął troll, drapiąc się po łopatce. – Ghyrowa sobie praca.
Żebrak obejrzał się, zobaczył, że jego wybuchu nie widział nikt oprócz nas, potężnie splunął i znowu usiadł, wrzucając do czapki garść miedzi – jako wabik na łatwowiernych ofiarodawców.
– I to nogi nie drętwieją, tak na nich siedzieć przez cały dzień? – spytałam wyrozumiale.
– A że tobie język nie zdrętwieje, znęcać się nad kalekimi – odburknął żebrak, pracowicie wcierając w brodę garść przydrożnego kurzu.
– A ja cię zaraz złapię za kołnierz – i do świątyni.
I niech no na oczach łaskawców odrosną ci nogi – warknął Wal, podkasując rękawy.
– Hej no, chłopaki, co wy? – „Kaleka" zmienił nastawienie. – Ile chcecie? Pięć? Dziesięć?