Выбрать главу

– Niosp ksamil pooppe! Suoiselam! Errenium!

Biesogonny egzorcyzm okazał się skuteczny. Karczma zadrżała w posadach, z komina strzeliło zielonym płomieniem i na kamienie paleniska wysypały się czarne zwęglone kości. Wal przejął pałeczkę, wydał z siebie zawołanie bojowe i zaczął miotać się po karczmie, wymachując mieczem i wykonując niesamowite piruety.

– Widzę go, widzę! – darł się. – Łap pan go! Biegnie wprost na pana!

Karczmarz, do którego skierowana była owa płomienna przemowa, nie rzucił się dobijać pokonanego wroga, a z krzykiem zanurkował pod ladę. Wal porzucał się jeszcze trochę, pozwolił demonowi uciec przez otwarte drzwi, zaklął w ślad za nim, splunął i, ciężko dysząc, opadł na krzesło przy barze. Odkręcił kurek beczki z piwem, przylgnął do niego wyschniętymi wargami i zaczął zachłannie pić.

– Co to było? – niedomyślnie zapytał Len, pochylając się po kość, która wyleciała z pieca.

– Zaklęcie na oczyszczenie komina – szepnęłam. – Mamy gwarantowany cug!

– Hej, ty tam… jak cię zwać? Łąka czy jak? – Wal oderwał się od kurka i otarł rękawem pokryte pianą wargi. – Czym żeś piwo rozwadniał, oszuście jeden? Pomyje wylałeś z koryta? Idź smażyć tę szynkę, myślisz że to łatwo tak ganiać demony o pustym żołądku?

– Onnne sssobbbie possszłłło? – Karczmarz z obawą wyjrzał zza lady.

– Zdematerializowało się! – odparłam z całą mocą autorytetu.

– Zde… diamat… Aha. A prosiak? Był tu wędzony prosiak! – przypomniał sobie karczmarz.

– To właśnie po niego zjawił się demon! – znalazłam się.

Karczmarz ponownie udał się do piwnicy, pomrukując z niedowierzaniem.

Po kwadransie nasza jajecznica pojawiła się na stole, by wytrwać na nim równiutkie trzy minuty. Zapłaciliśmy drobnymi (karczmarz trochę mruczał, że wygląda to, jakbyśmy te pieniądze zebrali żebraniną pod kościołem), uzgodniliśmy sprawę noclegu i skierowaliśmy zmęczone stopy w stronę świątyni.

Wal ponownie sprawdził skarbonkę, ale z dokładnie tym samym skutkiem co poprzednio. „Kaleka" odprowadził nas pochmurnym spojrzeniem. Okrążyliśmy kościelne ogrodzenie i weszliśmy na wysokie schody. Pociągnęłam ciężki żeliwny pierścień. Drzwi były zamknięte. Len energicznie zapukał w nie rękojeścią gwordu.

Drzwi otworzyły się na oścież. W rogu stał młody jeszcze kapłan, wysoki, czarny, kościsty, nienaturalnie wyprostowany – o takich mówią, że połknęli kij. Spojrzenie miał dzikie i podejrzliwe, jak bandyta, który uciekł z galer, broda sterczała mu długim klinem. Czarna sutanna była obszyta srebrną wstążką, na piersi wisiał drewniany krzyż, a na głowie siedziała wysoka prostokątna czapka.

Wampir i kapłan zetknęli się nos w nos.

– Czego chcesz, mój synu? – z powagą zapytał dajn.

– Pragnę, ojcze, wybawić twoją parafię od wampira-krwiopijcy – takim samym tonem odpowiedział Len, pokornie pochylając głowę. – Pobłogosław przed bitwą!

Dajn uroczyście przeżegnał wampira. Początek działań nieznajomego rycerza wyraźnie mu się spodobał.

– Śmiało stawaj do walki, synu, bogowie się od ciebie nie odwrócą!

– Dziękuję, święty ojcze! Czy pozwolisz mnie i moim przyjaciołom przed wyruszeniem pomodlić się w twojej świątyni? – uniżenie poprosił wampir.

Szmaragd w diademie Lena migotał i trzepotał jak zielony płomyk, zdradzając swoją naturę artefaktu.

– Czarować umiecie? – srogo zapytał kapłan, jedną ręką ściskając krzyż, a drugą – łańcuszek kadzidła.

Len pokręcił głową.

– O mądrości to świadczy wielkiej, albowiem magia to mrok jest i herezja. Cuda zsyłane są nam z niebios i bluźnierstwem jest roszczenie sobie praw do tajemnic Bożych. Wierzcie i będziecie zbawieni. Wejdź do świątyni, dobry mężu. A ty, kobieto, naczynie grzechu, czemu w tak dojrzałym wieku bez męża żyjesz, ogniska rodzinnego nie strzeżesz?

– Bym się dobrał do tego naczynia! – parsknął Wal, z rozmachem klepiąc mnie w lewy pośladek.

Dajn z powagą ściągnął brwi.

– Ty, trollu, jesteś mroku owocem, bogu wstrętnym. „Bo z brudu są stworzeni, w brudzie żyją i brud spożywają!” – nakreślone zostało w zwojach proroczych. Precz spod drzwi świątyni, plugawcu!

Troll posłał go nawet wcale nie tak daleko, powiedzieć można, że na wyciągnięcie ręki, ale trasa wyraźnie się ojcu świętemu nie spodobała.

– Bluźnierca! – wrzasnął, odskakując i owiewając Wala smugą dymu z kadzidła.

– Ale, ibbła, przynajmniej nie strzyga – wyszczerzył się troll.

Drzwi zatrzasnęły się przed naszymi nosami. Len został wewnątrz, a my – na zewnątrz.

– Tyle krzyczą, że wampir, wampir, a on i tak urządził się najlepiej z nas wszystkich. – Wal poskrobał się po łopatce i zerknął z ukosa. – Ty, foczka, chyba żem do reszty pamięć stracił. Ten zapchlony oszust chyba nóg nie miał?

– Ano – potwierdziłam chmurnie.

– A teraz nie ma łba.

– Co?! – skoczyłam do płotu. Żebrak siedział dokładnie w tym samym miejscu. Jego głowa leżała w czapce z jałmużną. Ucięta równiutko, jak przy linijce.

– I co na to powiesz? – Wal przykucnął i ze wstrętem szturchnął głowę palcem, wypychając ją z czapki. Zebrał monety, starannie wycierając każdą w brudny rękaw. – Wampir zeżarł paskudnika, jak myśmy z dajnem gadali! Za naszymi plecami!

– To nie wampir.

– Mhm. Co za straszne samobójstwo!

– No dobra, chyba że wampir z gwordem – poprawiłam się.

– Nie wygląda. – Wal niedbale założył głowę na miejsce. Pokręcił i powiercił, dopasowując. – Gword jest bronią kłującą. Trzyfasetkową, rozrywającą. Jedno ostrze – w szyję, dwa – w mózg, a jeśli przekręcić, to wyleci zawartość czaszki. A temu bdrangowi nawet się kręgi nie skruszyły. Ja bym powiedział, że miecz. A jeszcze lepiej – kosa.

– To co, proponujesz podpytać mieszkańców, czy nie zauważyli tu kogoś podejrzanego z kosą?

– W trumniakach i czarnym płaszczu z kapturem? – sceptycznie dodał troll, odrzucając głowę żebraka.

Drzwi świątyni otworzyły się na oścież i po schodach zbiegł Len, cały i nieruszony. Nie spieszył się jakoś szczególnie, czyli obeszło się bez zdemaskowania.

– Ot, leszy! – tyle tylko powiedział wampir, przeskakując przez głowę.

– I gdzież cię ten szanowny pan nosił?

– Wybaczcie. Tam w świątyni jest ze sto osób, strasznie ciasno, wszyscy się trzęsą jak baranie ogony, ściany oklejają jakimiś papierami, zapalili z pół tysiąca świec, przez te kadzidła się nie daje oddychać.

– Nic ci nie zrobili?

– Omal butów mi nie całowali! Wzięli mnie za wędrownego rycerza, wpadli w straszny zachwyt, szybciutko się naradzili, puścili czapkę i naskrobali coś z dziesięć sztuk złota na moje honorarium. – Len dumnie zademonstrował nam jeszcze jeden woreczek z drobniakami. – Jako broń ze szczerego serca zaproponowano mi zaostrzony kołek osinowy i dwie flaszki święconej wody. Pojęcia nie mam, co z nimi zrobić, ale nieuprzejmie było odmawiać, więc wziąłem jedno i drugie. A ten drobiazg faktycznie może się przydać. Trzymaj.

Póki Wal zachłannie pił z flaszki, dokładnie obejrzałam filigranową srebrną bransoletkę wysadzaną czarnymi koralikami z agatów połyskującymi jak szczurze oczy.