– Chętnie – zamknęłam oczy i skupiłam się na splataniu osnowy magicznej.
– Co ona robi? – szeptem zapytał rycerz. – Ojej, chyba nie oddycha!
– Oczywiśśście. Zaklęcia nalessży wymawiać na jednym oddechu. – Smok był spokojny. Niejeden raz trenowałam w jego towarzystwie techniki magiczne. – Będziemy sssię martwić, jeśśśli nagle upadnie albo sssię zmieni w nie wiadomo co. Wolhhho! Kossszmar!
– Hę? – Otworzyłam oczy i zobaczyłam stworzony przez siebie pysk. Głowa zmaterializowała się wprost z powietrza i z plaśnięciem wylądowała pod nogami rycerza. Koszmarny twór nie był podobny do żadnej żywej istoty, a już na pewno nie do smoka. Większą jego część pokrywała srebrzysta rybia łuska z rzadkimi włoskami grubej szczeciny. U nasady długiego i wąskiego ryja siedziała na czułkach para rączych oczu z długimi gęstymi rzęsami diwy operowej. Pomiędzy oczyma wyrastały rozgałęzione rogi jelenie w kolorze wściekłej zieleni.
Z kącika paszczy zwisał pomarańczowy rozdwojony język, a niezliczone kły wyginały się w różne strony, tak że nie bardzo można było zrozumieć, jak nimi w ogóle dawało się cokolwiek ugryźć.
– Abssstrakcjonissstka! – wysyczał smok z oczyma półprzymkniętymi z zachwytu. – Jakie wyjątkowe passskudztwo!
– Starałam się. – Skromnie spuściłam oczy.
– To dla mnie?! – Młody człowiek zalśnił, jakby wręczono mu nie paskudny łeb, a puchar turnieju rycerskiego. – Wielkie dzięki! Nie wiem, jak mam wam dziękować.
– Prossszę to ssstąd zabraććć i jesteśśśmy kwita – słabym głosem syknął smok.
– A co do szmaty… – Chwilę się zastanowiłam, skinęłam do swoich myśli i na chłopaku pojawiło się coś eleganckiego i wyglądającego na zabójczo drogie. – Niestety, to tylko fantom, za trzy godziny zniknie.
– Więcej nie potrzebuję! Zabiorę pannę do gospody, pokażę głowę przyjaciołom – oni tam wszyscy pomdleją! – Chłopak wpakował łeb pod pachę i wlazł na płot. – Czy pancerz może tu poleżeć do jutra? Z samego rana po niego wpadnę.
– A prossszę. – Smok machnął łapą. – Hej, a dokąd to, trofffeum zossstawiłeś!… Sssstój, rycerzu, tfffu, niech mi bogowie wybaczą…
Płot prawie że zawalił się od okrzyków zachwytu – chłopak pokazywał trofeum wszystkim gapiom, a dziewczyna szlochała ze szczęścia i miłości na szerokiej piersi swojego bohatera.
Krzyki „w górę zwycięzcę!" dawno ucichły w oddali, ale mnie nadal męczyły niejasne wyrzuty sumienia.
– Lewark!
– Hę?
– Słuchaj, chyba pomyliłam wektory! Fantom utrzyma się nie więcej jak dziesięć minut!
– No cóż – z miną filozofa zauważył smok. – Przynajmniej zdążą dojśśśććć do gospody.
Wykład 2. Teoria magii
– Można usiąść?
– Wolho, szybciej, szybciej! Wykład trwa już od dziewięciu minut, jeszcze jedna i musiałbym wpisać ci uwagę.
Almit pobębnił palcami po katedrze i delikatnie odkaszlnął. Srebrzyste linie na przezroczystej tablicy rozpływały się i zanikały.
– Jakieś pytania? Hej, wy tam, na tyłach naukowych, do was mówię!
– Hy? – Temar podniósł rozczochraną głowę znad zwoju z trójwymiarową krzyżówką.
– Przepraszam, że odrywam od tak rozwijającego intelektualnie zajęcia, ale może przypadkiem macie jakieś wyjątkowo ważne i pilne pytanie? – sarkastycznie zapytał aspirant.
– Skoro pan profesor nalega… Imię świętej, opiekunka podróżników, cztery runy, druga „al".
– Roalanna. Do tablicy, żywo!
Ku wielkiemu zdziwieniu Almita adept z mozołem odtworzył formułę i nawet udało mu się ją udowodnić, nad czym bezskutecznie biedziły się już trzy pokolenia magów. Formuła nosiła dumną nazwę Aksjomatu Rodożowskiego, wyprowadzona została zupełnym przypadkiem i dowieść się nie dawała. Temar o tym nie wiedział, więc po dwustu latach dowód jednak został znaleziony.
Oszołomiony Almit próbował zaprzeczyć, adept i aspirant radośnie pokryli tablicę słupkami liczb i znaków, ale w końcu tylko do reszty pogubili się w obliczeniach.
– Siadaj. Remis – poddał się aspirant. – No dobrze, dzieci marnotrawne, otwierać notatki. Nowy temat.
Tablica zamrugała i pojawił się na niej rządek ponumerowanych formuł. Uzbrojony w biały wąski promień, który wyślizgnął się z jego palca wskazującego, Almit zaczął jasno i systematycznie wyrzucać z siebie potoki wyjaśnień. Wykład sprowadzał się do zaklęcia, za pomocą którego można było zmienić przeciwnika w kamień, o ile miało się przy sobie ząb bazyliszka.
Almit zęba nie miał, a bez niego adepci wyobrażali sobie mechanizm zaklęcia bardzo, ale to bardzo niewyraźnie. Po zanotowaniu formuł klasa zahuczała jak ul. W tylnym rzędzie grano w karty, w przednim – w kości runiczne, ja starannie skrobałam po ławce, zostawiając na niej następujący wierszyk: „Ja żem głupi, ty żeś głupi, dwóch praktyków wydział kupi". Temar zdecydowanie podniósł rękę.
– Tak? – ucieszył się Almit, który nieco już podupadł na duchu.
– Jeśli pan profesor chce, przyniosę ząb bazyliszka – zaproponował adept. – I zademonstruje nam pan profesor zaklęcie.
Wszyscy wiedzieliśmy, skąd można było wziąć ten nieszczęsny ząb. Ale tylko Temar był na tyle odważny, by zaproponować coś takiego wykładowcy. W klasie zapadła cisza, ciężka i gęsta jak chmura burzowa.
Ale gromy i pioruny nie spadły. Almit pomiętosił zwój z ocenami, poszczypał się w rudą brodę i niepewnie wzruszył ramionami. Temar pstryknął palcami i zniknął w kłębie dymu, a lokatorzy sąsiednich ławek zachłysnęli się gwałtownym kaszlem.
– Trzeba mu będzie powiedzieć, żeby potrenował gdzieś na zewnątrz – mruknął Almit, rozganiając dym zwojem. – Paskudztwo niesamowite, jakby kto spalił pęk świńskiej szczeciny.
Wszyscy adepci potrafili używać teleportacji na krótki dystans. Ja bałam się tego zaklęcia jak ognia i korzystałam z niego tylko w skrajnych przypadkach. Lepiej już, żebym spóźniona przebiegła się korytarzem, niżeli rozsypała na miliony cząstek, ryzykując utratę połowy z nich w trakcie zbierania się do kupy.
Nie minęły nawet trzy minuty, gdy do auli wtargnął rozwścieczony mistrz.
– Znowu! – wrzasnął od progu. – Czy kiedykolwiek ustaną te bezeceństwa, ja was pytam?
Zgodnie z nakazami zdrowego rozsądku milczeliśmy. Almit taktycznie wycofał się w kąt, by nie przeszkadzać koledze w przemowie.
– Koszmar! – Mistrz zatrzymał się przy katedrze i wśród ciszy grzmiał do nas. – Serce mi krwawi na myśl o Muzeum Wiedzy Nadnaturalnej! Z winy adeptów tracimy unikatowe eksponaty! Zamiast wynosić z muzeum wiedzę, wynoszą kawałki trucheł! Leśna zmora oskubana na amulety! Pazury mawki błotnej powydzierane na eliksiry miłosne! Gryfy nie mają już nawet jednego pióra! A przed chwilą w biały dzień z paszczy bazyliszka wyrwano ostatni ząb! Nie wiem, kto to zrobił i po co, ale ukarzę łotra z całą surowością prawa!
W połowie tego gniewnego monologu drzwi otworzyły się na oścież, szczękając o futrynę i do audytorium ze zwycięskim okrzykiem „Mam!" wpadł Temar.
– Co masz? – Mistrz zwinnie złapał adepta za kołnierz i odwrócił twarzą do siebie.
– Dobrą nowinę! – Temar zachował zimną krew. – W stołówce na deser są drożdżówki z jabłkiem!
– A co masz w ręku?
– W którym?
– A w tym tutaj!
Póki mistrz próbował otworzyć zaciśnięte palce lewej ręki Temara, ten prawą wyrzucił ząb zza pleców. Almit bezgłośnie zrobił miękki krok do przodu i przydepnął go podeszwą buta.
Temar się poddał. W garści chował wymiętą ściągę, dzięki której udało mu się tak wspaniale przetrwać próbę przy tablicy.