– Ma obrożę – dobiegł mnie spokojny głos Lena. – Srebrną, wysadzaną agatem.
Zerknęłam na nadgarstek. Komentarze były zbędne. Ja i Wal otrzepaliśmy się ze słomy i nie bez obawy zbliżyliśmy się do barwnej grupy na środku stodoły. Mantykora olśniła nas zielonymi kocimi oczyma, dotknęła mojej nogi miękką łapą ze schowanymi pazurami i powitalnie zamachała ogonem. Len wstał. „Kicia” po chwili wahania poszła jego śladem. Z mruczeniem przespacerowała się wzdłuż naszego równego szeregu, łasząc się do nóg. Wygięła grzbiet, odwróciła się i ruszyła z powrotem, drapiąc się w drugi bok.
„Zabije!” pomyślałam, cofając się do ściany. Zmierzał do mnie Len, wściekły jak mrakobies.
– No to co, znalazłaś zaklęcie? – zapytał przesadnie miłym tonem.
– Jakby ci to powiedzieć… – Trafiłam na ścianę i teraz pełzłam wzdłuż niej w kierunku wyjścia. – Widzisz, Len… Każdy zawód wymaga ofiar…
– A nie przyszło ci do głowy, że „ofiara” może mieć inne zdanie na ten temat? – Głos Lena dosłownie ociekał słodkim jadem. Fakt, chyba nie najlepiej wyszło. Za moimi plecami pojawiła się pustka – drzwi. Nie dbając o to, co o mnie pomyślą, odwróciłam się i przy akompaniamencie gwizdów trolla rzuciłam się do ucieczki.
W końcu jednak przenocowaliśmy w karczmie. Gdzie i jak spędziła noc mantykora, nie mam pojęcia, ale wystarczyło, by przejeżdżając obok stodoły Len gwizdnął, a wyleciała na zewnątrz jak złocisty piorun, płosząc konie. „Kicia” pokręciła się trochę między kopytami i zajęła pozycję na lewej flance naszego groźnego oddziału, czyli obok Stokrotki.
Jeżeli wcześniej na widok jasnowłosego rycerza w pełnym uzbrojeniu, pyskatego trolla i rudej wiedźmy napotkani podróżni po prostu zjeżdżali na pobocze, to teraz nieszczęśnicy uciekali z krzykiem, przekleństwami i żegnaniem się, pozostawiając całe swoje dobro poniewierające się na drodze.
– Ciągnięcie ze sobą tego zwierzaka skończy się tak samo, jak wleczenie trupa na sznurku – narzekał Wal. – Trafimy przez nią do ciemnicy. I weź potem tłumacz, że ona jest udomowiona, a my nie demony. Ja rozumiem, mag ją stworzył do polowania na rozbójników, ale mu się pechowo zmarło, a kicia została bezpańska. No to musiała sama szukać żarcia, a jak rozbójnicy i włóczędzy się skończyli, wzięła się za żebraków.
– On ją walnął laską po pysku. – Len w zamyśleniu spojrzał na mantykorę. – Przestraszyła się i strzeliła go ogonem.
– Przestraszyła! A jak trafimy na jakiegoś świrniętego rycerza, który z radosnym okrzykiem rzuci się popełniać czyn bohaterski? Foczka, dasz radę ją powstrzymać?
– Nie wiem. Nie chcę próbować. – Nie miałam nastroju na długie dyskusje. Len ze mną nie rozmawiał, w razie potrzeby demonstracyjnie zwracając się do Wala. Obojętnie patrzył do przodu i co i rusz popędzał konia obcasami. Nawet mantykora zachowywała się znacznie bardziej przyjaźnie, konie szybko przyzwyczaiły się do jej obecności i tylko parskały z oburzeniem, gdy ruda bestia robiła użytek ze skrzydeł i ogoniastym cieniem przenosiła się nad naszymi głowami. W blasku słońca sierść kici migotała wszystkimi kolorami patoki: grzbiet i koniuszki szerokich łap miała czarne, boki miodoworude z kasztanowymi plamami, nieregularnie rozrzuconymi po krótkim błyszczącym futrze. Pysk słodki jak u kociaka, na spiczastych uszach – długie czarne pędzelki. W ciągu godziny drogi nasza kicia zdążyła złapać i w biegu skonsumować ze trzy przepiórki i dziesięć myszy polnych, wytrzymując narzucone tempo bez widocznego wysiłku.
– Niezłe bydle, co? – zarechotał Wal, z aprobatą obserwujący zwinną łowczynię. – Jak jej tam – mantyf… tyk… będzie Tyśka, ot co.
– Wiecie co, zabierzemy ją do takiego jednego uzdrowiciela, to po drodze – zdecydowałam. – Ma samotnię w lesie. Psy mu ciągle wykańczają albo wilki, albo rysie, może przynajmniej ta ślicznotka się zadomowi?
– A po co mu w ogóle psy?
– Nawet sobie nie wyobrażasz, ilu włóczęgów i rozbójników próbuje położyć łapę na nędznym majątku pustelnika.
– Fakt, dzikie mamy czasy – przytaknął troll, – Jednego tylko nie rozumiem – z jakiej mańki temu twojemu uzdrawiaczowi tak się spodobała dzicz? Kogo on tam niby leczy? Leszych i mawki?
– Nic podobnego. Dzicz dziczą, a dookoła lasu masz wioski. Jak trzeba – to wysyłają do maga co odważniejszego chłopaczka. Widzisz Wal, chłopi mają dosyć oryginalne podejście do magii. Jeśli udało ci się pomóc – jesteś cudodziej. A jak nie, to czarownik! I na stos paskudnika! Więc magowie starają się nie pchać ludziom przed oczy, osiedlają się w lasach, prowadzą gospodarstwo ekologiczne.
Wal się roześmiał.
– To co, foczka, ciebie też czeka pielenie rzepy?
– Nie myl zielarza z praktykiem. Ja będę wędrować, czyniąc dobro, wykorzeniając zło i zwijając manatki, zanim się podniesie raban.
– Męża potrzebujesz, ot co. Za długo w panieństwie siedzisz, to ci włażą do głowy różne bzdury – z przekonaniem pokręcił głową troll.
– A znajdź tu męża, jak dookoła masz same wampiry i trolle – zbyłam go żartem. – Znasz Czarnotrawne Ostępy?
– Bywałem. Chodzą o nich różne bajki, ale nic ciekawego. Typowy zestaw – strzygi, skrzaty leśne, potwory do wyboru. Leszy ich tam wie, ja tylko na wilki trafiłem, a i te jakieś przestraszone i wyleniałe.
– No to on właśnie w Ostępach mieszka.
– Uzdrawiacz? Spoko. Pod wieczór tam będziemy, nawet nie trzeba drogi nadkładać, przejedziemy przez Ostępy wzdłuż tej rzeczki, co to ją Wiluką nazywają. Puści on nas chociażby do domu, ten twój samotnik? Czy będziemy noc spędzać pod krzakiem?
– Nie mam zielonego pojęcia. Ja go nigdy na oczy nie widziałam. Mistrz opowiadał, że w Ostępach mieszka jego stary przyjaciel, bakałarz zielarstwa, zawodowiec ze starej szkoły. Proponowano mu kierownictwo Katedry Zielarstwa, ale odmówił. Powiedział, że już nie to zdrowie, żeby adeptów tresować, woli w spokoju dożyć starości w towarzystwie strzyg.
– Nie ma tam żadnych strzyg, w zeszłym roku na pewno nie było. Mawki, fakt, bawią się, w nocy mi buty zakosiły. A może to i nie mawki. Może właśnie ten twój samotnik zwinął?
– Jeszcze czego, akurat potrzebne mu twoje buty. Ja bym ich nawet do sieni nie wpuściła.
– To te teraz, a tamte dobre były, ze smoczej skóry, z zelówkami. Nieprzemakalne. Elfy robiły na zamówienie. Przez rok je nosiłem, nie zdejmując, przeczucie miałem. I tylko żem zdjął – ukradli!
– Wiesz ty co? Jeśli będziemy musieli nocować w lesie, to tych też nie zdejmuj – poradziłam poważnie.
– Myślisz, że znowu ktoś zakosi? – zaniepokoił się troll.
– Nie. Boję się twoich onuc!
Wykład 11. Ekologia
Droga do Czarnotrawnych Ostępów zajęła więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Zmierzchało się, a na horyzoncie dopiero zarysował się ciemny grzebień drzew. Nie mieliśmy ani sił, ani czasu na szukanie wspomnianego pustelnika.
– Zanocujemy na łące koło rzeki – zdecydował troll. – Ostatecznie nie pierwszy raz, okolice znajome.
– A gdzie masz rzekę? – spytałam, unosząc się w strzemionach, ale nie dostrzegając niczego ciekawego.
– Przejedziemy z pół wiorsty leśnym traktem, to akurat na brzeg trafimy. Byle tylko się nie rozpadało, patrz, jak się niebo chmurzy.
Zmęczone konie pokornie weszły w cień Czarnotrawnych Ostępów. Mimo mrocznej nazwy w Ostępach było jasno od żółtych osikowych liści, cieszyły oko śnieżnobiałe pnie brzóz, odświętnie połyskiwały czerwienią obfite grona jarzębin i berberysu, tu i tam migały ogniska dojrzałej dzikiej róży. Pod kopytami koni chrzęściły liście, skute wieczornym przymrozkiem.