Len jechał przez Ostępy jak rewizor Królowej Jesieni. Obojętny, bez cienia uczuć, patrzący na wszystko z góry, wyglądał, jakby przeprowadzał inspekcję lasu: czy nigdzie nie zostało zielone ździebełko? Czy zające zmieniły futro? Czy nie wygląda przypadkiem skądeś zbyt odważny jaskier?
Co i rusz rzucałam w jego kierunku przepełnione poczuciem winy i nadzieją spojrzenia. No bo ile można się gniewać? W końcu sam wolał niedoświadczonego przyjaciela…
Na brzegu rzeki jesień znowu pokazała zły humor. Wiatr marszczył czarną wodę, suche rozczochrane trzciny trzaskały o siebie, pachniało mułem i pleśnią. Grzbiety koni lekko drżały, a one same zbiły się w stadko pod rozłożystymi wierzbami.
– Te, foczka, a ty dokąd? – zawołał Wal, rozsiodłując swojego siwego wałacha.
– Utopić się – odburknęłam z ponurą determinacją.
– Aaa… Hej no, czekaj!
Z nadzieją zwolniłam kroku. Ale Len, rzuciwszy Wałowi kilka słów odnośnie ogniska i kolacji, zniknął w krzakach.
– To przy okazji przynieś wody! – W moim kierunku poleciała płaska króbka z kory brzozowej. – Tylko bez pijawek, trochę głębiej wejdź!
Zabrałam króbkę i udałam się w ostatnią podróż.
Po uważnym obejrzeniu rzeki topić mi się odechciało. Drobne fale z szelestem omywały płaski brzeg, zostawiając po sobie brudną pianę, skorupki jajek, obierki z ziemniaków, płaskie muszle szczeżui i zdechłe ryby. Trochę dalej zauważyłam bardzo smętną wronę. Z rozłożonym skrzydłami i głową pod wodą bujała się na falach w pułapce z gałęzi. Zaczęłam wątpić, czy utopienie się w takim towarzystwie sprawi mi jakąkolwiek przyjemność. Jeżeli w ogóle udałoby mi się utonąć – przeciwległy brzeg był o rzut beretem, a środek rzeki był zatkany wodorostami i wysepkami pływających śmieci. Musiałam więc odłożyć samobójstwo aż do znalezienia odpowiedniego oczka wodnego i udać się na jego poszukiwanie.
Po przejściu jakiejś pół wiorsty straciłam nadzieję. Jeżeli normalne rzeki zaczynają się od strumyków i źródeł, to ta zebrała w sobie ścieki z całej Belorii. Mogłam tylko zazdrościć miastu, znajdującemu się w dole rzeki. Jego mieszkańcy byliby w stanie przetrzymać każde oblężenie, wylewając na atakujących wiadra z wodą, do której wrząca smoła miała bardzo, ale to bardzo daleko. Za obecność cholery mogłam ręczyć własną głową, ale biegunkę też mieli zagwarantowaną, a roje pałeczek okrężnicy widziałam nawet bez dodatkowych przyrządów.
O ile pamiętałam, przeważającą część worka z zapasami zajmowała zakupiona we wsi kasza gryczana, wyjątkowo pożywna i zdrowa, ale niestety na surowo słabo jadalna. A ugotowana w wodzie z tej rzeczki – w ogóle trująca. Wariant rezerwowy – poczekać do rana i nazbierać rosy – niezbyt mi odpowiadał. Rozważyłam wezwanie deszczu, ale przypomniałam sobie, jak niestabilna jest jesienna pogoda i zdecydowałam, że nie będę ryzykować. Niebo i tak było pochmurne, wystarczy impuls i całe nasze obozowisko zmyje razem z kilkoma okolicznymi wioskami. I czas wracać, bo jeszcze mnie złapie burza. A panowie już pewnie szaszłyki przyrządzili i rozpalili ognisko. I nie wiedzą, biedactwa, jak czarną, znaczy się stęchłą, mam dla nich nowinę.
Zrobiłam jeszcze parę niepewnych kroków i z głową wpadłam do źródełka, ukrytego pod suchą trawą. Woda wlała mi się do butów i pod kurtkę. Oczekiwane oczko wodne przyjęło mnie z otwartymi ramionami, ale i jego nie chciałam uszczęśliwić moimi smętnymi resztkami. Jakimś cudem udało mi się wydostać z zatopionej jamy, ale okazało się, że zgubiłam króbkę. Ot ironia losu – jest! naczynie – nie ma wody. Jest woda – nie ma naczynia. I możesz jej do kieszeni nabrać. Albo do buta. A zresztą, po co nabierać? I tak byłam podobna do chmury burzowej – ociekałam wodą i rzucałam gromy i pioruny pod adresem wszystkich znanych bogów.
Bluźnierstwa od dawna i z solidną przewagą trzymały pierwsze miejsce na liście moich grzechów śmiertelnych, w związku z czym mrakobiesy prawdopodobnie zdecydowały się mnie wynagrodzić: lekka króbka z kory, połyskując jasnymi bokami, powoli uniosła się ku powierzchni. Ucieszyłam się i schyliłam po nią, póki nieczyści nie zmienili zdania. Ale mrakobiesy nie świadczyły usług za darmo: w rękę wbiły mi się setki lodowatych igiełek i czy- I jeść kościste palce. Z wody wyjrzał zielony pagórek oblepiony wodorostami, ślimakami, pijawkami i całą masą innych wodnych żyjątek. U jego podstawy połyskiwały żółte rybie oczka, nos wyginał się haczykowato, a usta kryły się w brodzie z kłującego rogatka.
– I co my tu niby mamy?! – basem wyrzekł wodnik, wychylając się z wody po pas. Siła nieczysta podciągnęła się na drugim ręku, przysiadła na brzegu oczka, zakładając na siebie chudziutkie nogi, demonstrując błony między palcami. – Mam cię, panno rumiana!
– Masz, młodzieńcze zielony! – zgodziłam się bez wahania, nawet nie próbując uwolnić ręki.
Wodnik nie spodziewał się po ofierze takiej pokory.
– O, to się przyznajesz… – mruknął nieco smętnym tonem. – No dobrze. Omińmy scenę walki i rozdzierających duszę wrzasków i przejdźmy do najważniejszego. Czemu żeś śmiała zmącić moją studzienkę?
– A tobie co, szkoda?
– Co to znaczy, szkoda? – obruszył się wodnik. – Znaczy się, zmąciła mi wodę i to jeszcze się ośmiela pretensje mieć.
– I gdzie ja tu coś zmąciłam? – lekko się zirytowałam. – Trochę wody nabrałam.
– O to, to. Najpierw przyłażą z garnkami, potem z wiadrami, a potem już na całego chcą gacie prać i pomyje wylewać. Nie zdążysz się obejrzeć – a już zapaskudzili!
– No to jak przyniosę gacie, będziesz miał prawo narzekać.
– Też się znalazła! – Wodnik obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. – Młoda i wyszczekana. Jak przechodzisz przez granicę, to płacisz? Płacisz. Z mostu korzystasz – płacisz? Płacisz. Własność prywatna kocha pieniążki. Więc płać panno, nie rzucaj się. Nie masz kasy – będzie w naturze. A jak nie…
– A jak nie, to co?
– A jak nie, to smogiem zorganizować utopienie! – postraszył wodnik.
– Doskonały pomysł, proszę zaczynać! Od pół godziny próbuję i nijak mi się nie udaje! – ucieszyłam się.
Wodnika zatchnęło, aż broda mu stanęła dęba.
– Zaraz, a u ciebie to wszystko z główką dobrze? – wykrztusił z trudem.
– Nie, ja jestem magiczką – odgięłam kołnierz kurtki i pokazałam wodnikowi znak szkoły.
– Ot, leszy! – jęknął, puszczając moją rękę i błyskawicznie wskoczył do oczka.
– Ty czekaj chwilę, paskudo błotna! – Padłam na brzuch i po ramię wsadziłam rękę do przenikliwie lodowatej wody.
Chłopcy nie marnowali czasu. Ognisko płonęło, Wal kończył budowę szałasu, za szkielet którego posłużyły dwie powiązane czubkami młodziutkie brzozy. Len wygrzebywał się z krzaków z wiązką chrustu, mantykora myszkowała nieopodal. Lato było wyjątkowo urodzajne – zarówno dla wszelakich możliwych ziaren, jak i dla żywiących się nimi gryzoni. Sądząc z obojętności, z jaką Tyśka połykała kolejną mysz, mieliśmy niezłe szansę obudzić się w pełnym składzie. Jeżeli, oczywiście, nie zejdę na zapalenie płuc.
Na mój widok panom odebrało mowę. W butach mi chlupało jak w zapchanym nosie, z kurtki kapało, włosy zwisały splątanymi kłakami, oczy podpuchły, a nos i uszy świeciły w mroku ślicznymi odcieniami purpury. Ledwo dreptałam na sztywnych nogach, próbując ograniczyć do minimum kontakt z mokrą tkaniną spodni, ale nadal rzucało mną z zimna. Innymi słowy, przed chłopakami pojawił się prawdziwy zombi – żywy trup o temperaturze ciała niewiele wyższej od temperatury otoczenia.
– Co ci się stało?! – ze szczerym przerażeniem krzyknął Len, upuszczając chrust i rzucając mi się na spotkanie.