– Niespokojne czasy nastały. Nie ma ratunku przed wszelakimi potworami. Tu nietoperze dziecko ukradną, tam kleszczec się pojawi w chaszczy. Na moczarach w nocy mawki wyją, drapią do domków strażniczych. Kruki krążą nad wioskami… I tak się rozglądają, jakby czuły, że zdobycz czeka. A ledwo co dwa miesiące temu spokojny był las – chłopi się nie bali dzieci pięcioletnich puszczać na grzyby.
– Dwa miesiące – z naciskiem powiedział Len.
Skinęłam głową
– Mogę się założyć, że to się jakoś wiąże ze zmianą władzy u wałdaków.
– A, to was Szkoła przysłała? – szczerze ucieszył się zielarz. – Najwyższy czas. Trzy listy już wysłałem – i wszystko bez skutku.
Nie chciałam martwić miłego staruszka, więc potwierdziłam:
– tak, jesteśmy oficjalnymi przedstawicielami Szkoły. A czy teraz moglibyśmy się dowiedzieć, o co chodzi?
– Może się mylę – ostrożnie zaczął zielarz. – Ale wydaje mi się, że w gdzieś okolicach Kosut Dolnych ktoś rzuca zakazane zaklęcia. Albo raczej przeprowadza jakieś obrządki czarnoksięskie. I właśnie przez nie jak pszczoły do miodu w okolicę zlatują się najprzeróżniejsze umarlaki.
– A jakiego typu obrządki? – spytałam. – Wskrzeszanie martwych, wywoływanie duchów, a może ofiary z ludzi?
Zielarz wzruszył ramionami.
– Pojęcia nie mam. To nie moja specjalność. Ale wydaje mi się, że ten nekromanta jeszcze tylko ćwiczy. Zbiera siły do jakiejś akcji – może nawiązuje kontakt z zaświatami, wypróbowuje artefakty, ustawia pozycje portali.
– A nie próbował pan znaleźć jego kryjówki?
– Oczywiście, próbowałem. Nawet znalazłem epicentrum wibracji magicznych. I nie uwierzycie, gdzie – w szczerym polu. Mniej więcej w połowie drogi między Kosutami i Siwą Górką. Wtedy zacząłem podejrzewać wałdaków. Ich miasto, Moltudir, jest trochę dalej, za Kosutami. Ale dla wałdaków wykopanie tunelu takiej długości to drobiazg.
– A może to jednak nie oni? Mało to pod ziemią naturalnych jaskiń, po prostu stworzonych na biuro nekromanty? Nie rozmawiał pan przypadkiem z wałdakami? Albo nie poszedł pan do tego ich miasta, żeby zobaczyć, co i jak?
– Poszedłem… – ciężko westchnął zielarz, odruchowo pocierając krzyż.
– Wyrzucili go – dokończył uczeń, wyjmując z torby owinięty w liść łopianu płat słoniny. – Torbę wywrócili, amulety zabrali, a na dokładkę jeszcze oko podbili. Wrócił w nocy, umazany i obdarty jak stary mrakobies, mamrotał szpetnie, do rana spać nie dawał.
– Kuźma! – przerwał mu skrępowany zielarz.
– Co – Kuźma? – nie mógł się uspokoić uczeń, krojąc słoninę w kostkę i układając na ręczniku. – U mistrza to zawsze Kuźma winny. A ja mistrzowi od razu mówiłem – nie pchać się do tych nieludzi, nie ma co się zadawać ze wszelakim śmieciem, no to wyszło po mojemu. A wynocha mi stąd, ruda mordo!
– Miau! – żałośnie powiedziała Tyśka, nie spuszczając spojrzenia ze słoniny.
Kuźma doprawił kipiącą kaszę i znowu rozwiązał sakwę podróżną, z której jak sztukmistrz zaczął wyciągać niekończącą się girlandę malutkich pulchnych kiełbasek.
– Znaczy tak. – Troll zgarnął z ziemi grubą szczapę i nakreślił na ziemi falistą linię. – To jest Wiluka. My jesteśmy tutaj.
Wal trzykrotnie stuknął końcem szczapy na lewo od linii.
– Na drugim brzegu rzeki są Kozie Skoczuszki, cuchnące mokradła. Ciągną się na dziesięć wiorst w obie strony. Za mokradłami jest nizina, na której leżą właśnie Kosuty Dolne. Żeby do nich dotrzeć, musimy jechać wzdłuż rzeki do końca mokradeł, tam się przeprawić, okrążyć mokradła i pojechać z powrotem.
– Duża pętla – z niezadowoleniem skrzywił się Len. – Cały dzień stracimy.
– Hej, śniadanie ucieka! – strasznym głosem wrzasnął Kuźma.
Kiełbaskom nie był pisany cichy pochówek w żołądkach pięciu głodnych wędrowców. Skręcając się i podskakując oddalały się od nas z prędkością mantykorzej winowajczyni.
W myślach wyciągnęłam rękę i złapałam za kiełbasiany ogon. Nieoczekiwany opór odwrócił Tyśkę o sto osiemdziesiąt stopni. Upadła na bok, nie rozluźniając szczęk i desperacko pracując łapami. Gdyby sznur był nieco mocniejszy, nie miałaby szansy przed nami uciec, ale kiełbasiana skórka nie wytrzymała i pękła. Uskrzydlona Tyśka uciekła na czubek grabu, wciąż trzymając w pysku aromatyczny łańcuszek. Porcja, która dostała się mnie, była w takim niewyględnym stanie, jakby ktoś ją już jadł – zakurzona, ze śladami zębów i dziurkami w skórce.
Tyśka pożerała kiełbaski jak bocian węża – nie przeżuwając, w całości, połykając z wysiłkiem.
– Widzi pan, w nocy zachowała się bardzo honorowo – skonstatowałam z roztargnieniem.
Zielarz ukrył śmiech za kaszlem i nieoczekiwanie zgodził się wziąć Tyśkę na okres próbny – prawdopodobnie jako straszaka na leniwego Kuźmę.
– Moglibyście skrócić sobie drogę przez Kozie Skoczuszki – zaproponował bakałarz, cierpliwie przeczekawszy kwieciste wiązanki, których nie skąpili kici Wal i Kuźma.
– Moczary? – z pogardą skrzywił się troll. – O nie, dziękuję serdecznie, ja się do spacerów po bagnach nie nadaję. A i konie szkoda zostawiać.
– I nie trzeba. Przez bagna prowadzi ścieżka porośnięta wilczą turzycą, wysiewają ją topielcy na spółkę z leszymi, żeby wszelakie stworze mogły bez strachu przekraczać Kozie Skoczuszki. Mało kto o tej ścieżce wie, a nawet jak wie, to nie każdy skorzysta.
– Bo rozumu nie mają – grubym głosem dodał uczeń. – Ścieżka straszliwie kluczy, a podobnych turzyc na moczarach – jak kropli w morzu. A oni się odważni zrobią, zagapią na wrony, jeden krok ze ścieżki, bul – i tyle go widzieli.
– A ja o czym mówię – mruknął troll, bynajmniej nieprzekonany.
– Wal, zaliczyłam wiedzę o ziołach celująco – przypomniałam mu. – Moczarnik pełzający, zwany też wilczą turzycą, ma krótkie pędy, rośnie tuż przy ziemi, kwiat ma postać szarego mechatego kłoska.
– Zgadza się – potwierdził zielarz. – Widzicie, jak się przydaje mag w drużynie?
– Nie da się ukryć – pochmurnie przytaknął troll. – Pożytku z tego maga tyle, co z Kozich Skoczuszek – mokro, grząsko, komarów kupa, ale za to żurawina obrodziła.
Ale Lenowi pomysł się spodobał.
– Jeżeli oszczędzimy czas na tych dwudziestu wiorstach, to dotrzemy do wsi za dnia.
– No i? – niedbale odburknął troll. – Czegośmy w tej wsi zapomnieli? Czasu mamy masę, zanim pierwsza gwiazda zaświeci, lepiej się do podziemi nie pchać.
– Czemu? – zdziwiłam się. – Mówiłeś, że wałdacy prowadzą nocny tryb życia. A że nie jesteśmy szczególnie mile widzianymi gośćmi, lepiej będzie chyba wybrać na wizytę nieco spokojniejszy moment?
– Z tej prostej przyczyny, foczka, że w dzień podziemia wałdaków zmieniają się w tunele bez wejścia i wyjścia – zarechotał troll. – W dzień wałdaki są śnięte, senne, nie życzą sobie podejmować gości i żeby nikt ich nie niepokoił bez powodu, na głucho zamurowują wejścia.
– Oryginalne rozwiązanie problemu kradzieży. I nie duszno im tam przypadkiem?
– A to już sama ich zapytaj.