Выбрать главу

– Wolho, a czy nie mogłabyś teleportować nas do środka? – z nadzieją w głosie zapytał Len.

Odmownie pokręciłam głową.

– Z powrotem z tunelu jeszcze jest szansa. Ale przecież nie wiem, co czeka na nas za ścianą. A może tam stoi pomnik Wielkiego Wodza Wałdaczego. I zmieszamy się z postumentem na poziomie molekularnym…

– Mam wrażenie, że bagna nie są najstraszniejszym, co nas czeka – z przekonaniem stwierdził troll.

– Czyli już wiemy – westchnął Len. – Będziemy się przeprawiać przez rzekę. Zaoszczędzony czas spędzimy na odpoczynku i badaniu terenu, żeby tej samej nocy podjąć próbę dostania się do podziemi, zanim wieść o naszym przybyciu dotrze do wałdaczego wodza. Czy tu w okolicy nie ma przypadkiem jakiegoś mostu?

– Jest – z paskudnym uśmieszkiem oświecił go troll. – Dokładnie naprzeciwko ciebie.

– Nic nie widzę.

– A to wsadź łeb pod wodę. Kończy gnić, jeśli go z prądem nie zniosło niżej. Dobry był most, krzepki, suchy jak wiór. Ależ klęła drużyna księcia Woropaha, kiedy doświadczony koniokrad Rzemień podpalił go za swoimi plecami i ogonami piętnastu najlepszych kobyłek!

– Trzeba sprawdzić, gdzie tu jest bród – powiedziałam w zamyśleniu, wpatrując się w przeciwległy brzeg.

– Łatwiej określić, gdzie tu jest głęboko. Spójrz na tę rzekę, tam wody zostało ledwie co po kolana.

– Tak, ale dno jest grząskie, zamulone, konie mogą ugrzęznąć.

– Musimy zaryzykować – wzruszył ramionami troll. – Tylko coś zjemy i w drogę. Zamawiał ktoś mantykorę faszerowaną kiełbasą?

Tyśka, nadal siedząc na czubku grabu, miauknęła ze skruchą.

Wykład 13. Wiedza o ziołach z podstawami ogrodnictwa

I przeprawa przeszła gładko jak po sznurku. Pomachaliśmy na pożegnanie pozostałym na tamtym brzegu (Tyśka żałośnie piszczała, próbując zerwać zamocowaną dookoła drzewa mocną rzemienną smycz), i zagłębiliśmy się w las. Dokładnie tak jak opowiadał zielarz, teren znacznie się obniżył. Ślady kopyt natychmiast wypełniały się czarną wodą, chociaż jeszcze nie doszliśmy do samych mokradeł.

– Len, mogę ci zadać jedno pytanie?

– Oczywiście – niedbale odparł wampir.

– Szukasz władzy nad śmiercią?

– Kto ci powiedział? – Dobry nastrój rozmówcy jak ręką odjął.

– Co za różnica? Wróżka wywróżyła. Tak czy nie?

– A co za różnica? – paskudnym tonem odwarknął Len.

– W sumie żadna. A jak myślisz, gdybym miała ten kamień, dałabym radę zamknąć krąg? – po omacku drążyłam dalej.

– Nie – uciął Len, wyraźnie poruszony. – Nawet o tym nie myśl!

– No dobrze, a ktoś inny? Na przykład twoja narzeczona?

– Zabiję tego przeklętego trolla! – zirytował się wampir i przyłożył ogierowi batem.

– A ona ładna jest? – nie dawałam mu spokoju. Rytmiczny stukot kopyt zrobił się wyraźnie szybszy. – Zaprosisz mnie na ślub?

– Mam nadzieję, że po tym małym spektaklu, który odegraliśmy z Walem w zeszłym roku, już nie mam narzeczonej – wycedził Len przez kły.

– Mylisz się. Po tym gigantycznym skandalu, który żeśmy urządzili, już nigdy nie będziesz żadnej miał! – zarechotał Wal, popychając konia do galopu.

– A o co była ta cała afera? – spytałam z ciekawością.

Ale Len dał Woltowi ostrogę i dosłownie uciekł przed odpowiedzią. Dogonić czarnego ogiera nie potrafiłby nawet przerażony zając.

Spotkaliśmy się przy granicy bagien. Kozie Skoczuszki zaczynały się rzadkim mieszanym lasem, który powoli przechodził w cherlawą sośninę. Niskie pokręcone drzewka resztkami sił ciągnęły ku słońcu żałosnymi strzępkami igieł na cienkich krzywych gałązkach, zapaskudzonych porostami. I nawet na te półtrupy ktoś się skusił – zdarł długie pasy kory i obskubał młode pędy. – Tu się latem kozy pasą – wyjaśnił Wal, wskazując nadgryzione drzewka. – Dlatego te bagna nazwano Kozimi Skoczuszkami. Koza chytra i skoczna, z kępki na kępkę, tu turzycy podszczypnie, tam gałąź obgryzie i syta jest. Tu wielu ludzi trzyma kozy. Krowy pewnikiem nie wykarmisz, ona musi trawę mieć, a ziemia paskudna, błotnista, tylko turzyca rośnie. No to co, będziemy szukać ścieżki?

– Nie trzeba szukać, ja ją stad dobrze widzę – poinformował Len, wskazując na wschód.

– Foczka, spojrzyj?

– Ano zgadza się – potwierdziłam, rozpoznając wyschnięte źdźbła wilczej turzycy.

– Oj, wąziutka ona jakaś – skrzywił się troll. – Żeby tylko konie nie poniosły. Poczują jaką paskudę, rzucą się w bok – i po nas.

– Len, a jeśli wlecimy w bagno, to kogo będziesz ratował w pierwszej kolejności? – spytałam kokieteryjnie.

– Siebie – lakonicznie uciął wampir.

– On mówi serio – dodał Wal. – Więc, foczka, lepiej złaź z konia. A jak chcesz, żeby ten strzyga cię ratował, to zabierz jego sakiewkę i torbę.

– A ile powinno być w sakiewce? – spróbowałam zażartować, ale Len odwrócił się, a troll tylko prychnął z pogardą.

Ciemnozielony torfowiec wyściełał ziemię jak dywan. Przymrozki jeszcze go nie ruszyły. Nawet na ścieżce buty zapadały się do pół łydki, a na dole coś chlupało i mlaskało za każdym razem, gdy podnosiłam albo stawiałam nogę. Konie prowadziliśmy za uzdy. Pierścienie na skomplikowanej uprzęży Wolta dzwoniły. Wampir i ogier szli pierwsi, za nimi Wal i Siwek, a ja i Stokrotka zamykałyśmy procesję.

Po dziesięciu wypełnionych baczną ciszą minutach nie mogłam już wytrzymać. Wydawało mi się, że za nami bezdźwięcznie pełznie katafalk. Obejrzałam się i zobaczyłam niską czarną chmurę szybko nadciągającą z zachodu. Wiatr nasilił się i czuć go było nawet w kościach.

– Stokrotko, malutka, patrz pod nogi – delikatnie upomniałam spokorniałą kobyłkę, która podejrzliwie rozglądała się na boki. Już kilka razy potknęła się na pozornie równym miejscu i cały czas tylko czekała, by wyrwać się do przodu i wepchnąć pomiędzy Wolta i należącego do trolla siwego wałacha. Na ścieżce obok siebie nie zmieściłyby się nawet dwa konie, ale Stokrotka tego nie rozumiała. Bała się. Tak samo, jak i ja. W powietrzu wisiał zapach rozkładu. Przekonywałam się, że moczary powinny tak pachnieć, są przecież gigantyczną gnijącą kałużą, ale nijak nie opuszczało mnie poczucie, że w tej kałuży pływa coś jeszcze.

– Nie podoba mi się to – nieoczekiwanie powiedział Len, oglądając się przez ramię.

– Co dokładnie?

– Tam ktoś jest. – Wampir skinął do tyłu. Nad moczarami gęstniała mgła w dziwnym żółtawym odcieniu.

Zapach rozkładu nasilał się.

– Weź mnie nie strasz.

– Ja tylko uprzedzam.

Drżącą ręką zakreśliłam w powietrzu symbol poszukiwania.

– Len, w promieniu wiorsty nie ma ani jednej żywej istoty.

– Może nasza strzyga wyczuła jakieś duchy? – sarkastycznie zapytał Wal.

– Możliwe – z łatwością zgodził się telepata. – Nie mówiłem, że ten ktoś jest żywy.

– No to się możesz odprężyć. Duchów tu masz w bród, do wyboru, do koloru – ludzie, elfy, trolle, może nawet jaki wampir gdzieś leży. Nie dalej jak w zeszłym roku na Kozich Skoczuszkach zginęła cała setka kuszników – mieli tu jakieś ćwiczenia, sprawdzali się w warunkach polowych i bagiennych. Zebrali się przy brzegu, zadęli w trąbki, wynajęli za przewodnika jakiegoś żebraka włóczęgę, zapewne przygłupiego, bo nikt z wioskowych nogi by nie postawił na mokradłach. A głupi plecie, co ślina na język przyniesie – i sam utonął, i z chłopakami jakoś nie najciekawiej wyszło…

– A ty przypadkiem nie jesteś krewniaczką tego włóczęgi? – jakby mimochodem zapytał Len.

– Coo?

– Wydaje mi się, że się im nie spodobaliśmy.