– Komu?
– Duchom.
– Nie gadaj bzdur – zarechotał troll. – Ja tam truposze lubię, cenię i szanuję, bo to sprawa dochodowa, szczególnie jeśli ją dobrze załatwiać. Jeszcze nikt do mnie pretensji nie miał.
– No to w takim razie po co zaczęli wyłazić za naszymi plecami?
– Nie podoba mi się to – wtrąciłam.
– Ja to już mówiłem – przypomniał wampir.
Z moczarami faktycznie działo się coś niezrozumiałego. Tu i ówdzie w torfie otwierały się oczka, z których wynurzały się poskręcane ręce i głowy w zardzewiałych hełmach. Dzielni kusznicy z mlaskaniem wydostawali się z trzęsawiska i dreptali w kierunku ścieżki. Wyglądaliby znacznie lepiej, gdyby wypłynęli rok temu. Kwaśna woda torfowa wgryzła się w ich napuchnięte twarze, zmieniając je nie do poznania. Ale mimo szarozielonego koloru skóry i trupich plam trzymali się nieźle i chyba zamierzali kontynuować ćwiczenia terenowo-bagienne.
– To co robimy? – spytałam szeptem.
– Ty tu jesteś specem od umarlaków – odciął się Wal. – Wyciągaj swoje notatki.
– I tak pamiętam – obraziłam się. – Istnieją dwa rodzaje zombi, agresywne i obojętne. Agresywne dzieli się na pięć klas zagrożenia, z uwzględnieniem statusu truposza za życia i kwalifikacji tworzącego maga. Przynależność zombi do konkretnego gatunku określa się wizualnie i na podstawie testów.
– Poproś, niech ci ankietę wypełnią – jadowicie doradził troll.
Akurat w tej chwili pierwszy bełt świsnął między uszami Siwka.
– Gatunek A, klasa trzecia – określiłam bezbłędnie.
– Na konie! – rozkazał Len.
Błyskawicznie oszacowałam w myślach skalę katastrofy. By przywołać do życia jednego zombi, trzeba wydać 47 wjm, a jego zniszczenie wymaga 124 wjm. Ja miałam około 1500, ale też żadnego pojęcia, gdzie i kiedy uda mi się uzupełnić zapasy. Wal mówił o setce kuszników, podczas gdy ja mogłam załatwić najwyżej dwunastu. Z drugiej strony truposzy w grzęzawisku było aż nadto i oddział trzydziestu rekrutów zza grobu mógłby na krótką chwilę powstrzymać wroga. Trzeba przyznać, że nieprzyjaciel zostawił mi smętne resztki – najczęściej ofiarami moczarów zostawały babki z koszykami, krowy i uciekający rozbójnicy. A poza tym nie chciałam zaludniać okolicy żywymi trupami – kodeks magów nakazywał niszczyć stworzone istoty po zakończeniu ich misji, a ja nie byłam pewna, czy starczy mi sił na posprzątanie chociażby po sobie.
Rzuciliśmy się do zupełnie niehonorowej ucieczki. Len, który kierował naszym odwrotem, uważnie wypatrywał ledwie zauważalnych porozrzucanych kępek turzycy. Wolt czujnie reagował na najmniejszy ruch wodzy i kolan jeźdźca, więc Len był w stanie przesuwać go na lewo i na prawo dosłownie o piędź. Stokrotka i Siwek instynktownie powtarzali manewry ogiera. Dziesięć minut szybkiej jazdy starczyło, by odsądzić się od zombi. Przestały strzelać, ale z pościgu nie zrezygnowały.
– I tak się będą za nami wlokły? – zapytał Wal unosząc się w strzemionach i ogarniając uważnym spojrzeniem otaczające nas bagna. Pejzaż nie przedstawiał się optymistycznie. Nadal te same kępki, pieńki, nagie krzaczki borówki, mech, cienkie drągi sosenek – i tak aż po sam horyzont.
– Obawiam się, że tak – zwyczaje zombi były mi znane nieźle. Na wykładzie wprowadzającym z nekromancji Almit pocieszył audytorium prawdziwą bajką o pewnym magu, który udał się na wezwanie do pewnej porzuconej wioski jakieś czterdzieści wiorst od swojego rodzinnego miasta i znalazł tam żywiutki i wesolutki cmentarz pełen wskrzeszonych trupów. Mag lepiej lub gorzej przywołał miejsce pochówku do porządku, czym poważnie zraził do siebie ostatniego przeoczonego zombi, który wydostał się z mogiły już po jego odejściu. Minęły dwa tygodnie, mag dawno zapomniał o wypełnionym zadaniu, gdy nagle ciemną nocą musiał wstać i wypić wody, a gdy po powrocie do łóżka objął żonę, natknął się na coś zimnego, oślizgłego i śmierdzącego… Dokładnie w tej samej chwili żona zrobiła ruch na jego spotkanie i złapawszy w objęcia coś – łagodnie mówiąc – dziwnego, podniosła dziki wrzask. Zombi, któremu znalezienie się w centrum uwagi zupełnie nie przeszkodziło, spróbował jedną ręką udusić maga, a drugą – jego nerwową żonę. Szczęśliwie mag zachował zimną krew i z rozmachem wsadził mu na łeb pełny nocnik, po czym przekłuł nieproszonego gościa należącą do żony lokówką.
Almit westchnął i zakończył bajkę informacją, że żona porzuciła maga już następnego dnia, mówiąc, że odmawia życia z człowiekiem, który przynosi do domu tego typu robotę i uważa, że słowa „póki śmierć nas nie rozłączy" jak najbardziej dotyczą trupów w łożu małżeńskim.
Len roześmiał się cichutko, a mnie przyszła do głowy straszna myśl – jeśli polujący na maga zombi zaatakował jego żonę, to co się stanie z leżącą na naszej drodze wioską, jeżeli kusznicy się jednak nie zatrzymają?
Ścieżka coraz bardziej skręcała na lewo, dookoła zaczęły pojawiać się rzadkie i niziutkie krzaczki. Wkrótce zawzięte truposze znikły z widoku. Gdyby były uzbrojone w miecze albo włócznie, zaatakowalibyśmy bez wahania. Na wpół zgniłe ciała nie wytrzymałyby nawet kopniaka, nie mówiąc już o zahartowanej stali. Ale do tych ciał trzeba się jeszcze było dobrać… Co, musicie przyznać, z reguły dosyć trudno zrobić w deszczu strzał. Zaproponowanie czegoś takiego moim towarzyszom było najszczerszym szaleństwem, w związku z tym nie próbowałam nawet wystąpić z podobnym pomysłem. Niezauważalnie ściągnęłam wodze i Stokrotka przeszła do stępa, a po chwili zatrzymała się, pochrapując żałośnie. Pokrzepiająco poklepałam ją po szyi i zsiadłam. Zombi jeszcze nie wypełzli zza zakrętu, a moi towarzysze zdążyli zniknąć wśród drzew. Koniec bagien był na wyciągnięcie ręki.
Wsadziłam rękę do kieszeni i wygrzebałam z niej garść nasion słonecznika, które w zamyśleniu przesypałam z ręki do ręki. Ech, worek by się przydał dla pewności… Malutkimi kroczkami ruszyłam do przodu, rozrzucając ziarenka po ścieżce. Starczyło ich na jakieś dziesięć łokci. Krytycznie obejrzałam efekt, wlazłam na kobyłkę i ruszyłam za chłopakami.
Ku ogromnemu niezadowoleniu Stokrotki po jakichś trzystu łokciach znowu zmusiłam ją do zatrzymania się. Jeszcze mniej spodobali jej się zombi, którzy właśnie wyłonili się zza zakrętu. Szli w milczeniu, tylko mlaskał błotny szlam i dzwoniły bełty w kołczanach. Stokrotka zarżała błagalnie, całym ciałem próbując uciec. Nienormalną ma właścicielkę. Czy nie widzi, kto je ściga?
I chyba na dokładkę właśnie się wzięła do czarowania na jej grzbiecie…
Półobrócona w stronę zombi skupiłam się na drodze. Puszysta kępa pożółkłej turzycy posłużyła za punkt odniesienia, właśnie przy niej skończyłam siew. Gdy tylko pierwszy zombi zrównał się z kępą, śpiewnie wypowiedziałam pierwszą linijkę zaklęcia. Nad moczarami zabłysły trzy albo cztery pioruny, wiatr położył turzyce. Efekt uboczny… Doświadczony mag nie poruszy nawet listka na osice. Po drugiej linijce ziemia zauważalnie zadrżała. Trzecia spieniła wodę w oczkach.
Nasiona poruszyły się, odpowiadając na moje wezwanie. Czarne łuski otworzyły się, strzelając żółtozielonymi ostrzami pędów.
Grzyby podnoszą kamienie. Trawa rozsuwa płyty bruku. Mur słoneczników równym szeregiem ruszył w kierunku nieba, przebijając zgniłe ciała kuszników.
Niebo i ziemia zadrżały od wycia, które wydarło się z wielu gardeł. Zaostrzone bezlistne łodygi jak druty przecinały klatki piersiowe, rozdzierały stawy, zdejmowały głowy z ramion. Przegniła armia rozsypała się jak domek z kart, a nad kupą drżących kości jeden za drugim majestatycznie wykwitały gigantyczne żółte kwiaty.
I w tym momencie Stokrotka zdecydowała, że starczy jej już tych koszmarów magii praktycznej, zarżała, stanęła dęba, zrzucając mnie na ziemię i galopem ruszyła śladem Wolta i Siwka.