Nie przejmować się? Trzęsłam się z przerażenia! Rany prawie nie krwawiły, ale Len bez przerwy kaszlał i wszystko dookoła zachlapane było krwią, karmazynową i ciemnobrązową. Widać było, że oddycha coraz ciężej. Wypluwał czarne kleiste skrzepy krwi zatykające płuca. Coraz ciężej opadał na mnie, a jego ciałem szarpały gwałtowne dreszcze. Zaczęłam pleść zaklęcie, ale wampir pokręcił głową.
– Nie trać sił – szepnął. – Ja sam. Nie bój się, dam radę.
– No to w takim razie ty sobie poleż, a my musimy jechać – zdecydował troll i podniósł się na nogi.
– Gdzie?
– Do Kosut, a gdzie niby? Sprowadzę wóz, przecież nie będziesz tu leżał do skończenia świata.
– Nie warto – jęknął Len. – Jest w porządku… Prawie…
– Warto było wracać? – splunął troll. – Przekąsiliby tę kretynkę, zabawili się we wsi, a potem wrócili gnić do Skoczuszek. Dobra, nie ma co mleć ozorem po próżnicy, do wieczora i tak nie wstaniesz, a ziemia może dla jednych i matka, ale dla innych mogiła. Trzeba ruszać do wsi szukać wozu. Konno dotrzemy w dwadzieścia minut. Tam i z powrotem obrócimy w godzinę. Foczka, zbieraj się!
– Po co? Sam sobie nie poradzisz, czy jak? Zostanę z Lenem! Bo jeśli…
– No właśnie – troll wszedł mi w słowo. – Bo jeśli. Nie gadaj, tylko właź na siodło. Siwek jest krzepki, dwoje uniesie.
– Nigdzie nie pojadę! Nie zostawię Lena samego!
– A ja was nie zostawię we dwójkę! – zaczął się irytować troll. – Nie ma to jak gwybbowa kretynka, sama głowę w pętlę wsadza!
– Jedź z nim – nieoczekiwanie szepnął wampir, który zrobił się już zupełnie bezwładny i zaczął osuwać się z mojego ramienia. Jego wargi były całkiem białe i poruszały się tylko dzięki sile woli. – Idź sobie…
– Nie! – Delikatnie położyłam Lena na ziemi, zwinęłam i wsadziłam mu pod głowę swoją kurtkę. – Wal, z nim jest naprawdę źle! A jak umrze?!
– On raczej nie. – Troll bez ceregieli złapał mnie za kark i spróbował odciągnąć od wampira.
– Spadaj! – syknęłam, wyrzucając prawą rękę w geście obronnym. W ziemię koło Wala uderzył ostry cienki piorun.
Troll odskoczył, zasłaniając twarz rękawem i zaklął z fantazją.
– No to skoro sama nawarzyłaś piwa, to teraz sama je wypijesz! – zagroził, opierając się o koński kłąb i wskakując na siodło. – Ja cię uprzedzałem!
Ze wściekłością wbił obcasy w boki Siwka, a biedny wałach podrzucił głowę i ruszył ciężkim kłusem po leśnej ścieżce. Troll jeszcze raz dał mu ostrogę, zmuszając do przejścia w galop.
Las błyskawicznie skrył samotnego wędrowca. Świerki wymieniały przestraszone szepty, poruszając ostrymi czubkami. Podmuchy wiatru zimnymi mackami wślizgiwały się pod kurtkę. Przypomniałam sobie, że wśród bagaży Wolta powinny znajdować się koc i jakieś ubranie, chociażby zapasowa koszula. Jakkolwiek potężne siły witalne kryłyby się w wątłym ciele białowłosego wampira, odpoczynek na mokrej i zimnej ziemi raczej nie wyjdzie mu na zdrowie.
Wyglądało to tak, jakby Wolt mnie w ogóle nie zauważył. Podniósł łeb i podziwiał strzępy mgły nad moczarami. Dookoła bełtu, który utkwił głęboko w karku, zakrzepł strup, czarny z zaciekami dookoła. Poczułam niespodziewany przypływ odwagi, wyciągnęłam rękę i pogładziłam konia po mokrej szyi. On z ukosa spojrzał na mnie gadzim wzrokiem i po chwili wahania oparł pysk na moim ramieniu, wzdychając ciężko.
Rozryczałam się, przyciskając głowę do końskiego policzka. Wolt posłusznie stał w ewidentnie niewygodnej pozycji, z opuszczoną głową, pozwalając mi niezgrabnie tarmosić jego grzywę. Wypłakałam się, z wdzięcznością cmoknęłam konia w czoło (Wolt z widoczną ulgą wyplątał się z moich desperackich objęć) i nieco się uspokoiłam. Zabrałam torbę i koc, nazbierałam chrustu. Nie padało, ale w powietrzu wisiała wilgotna mgiełka i dlatego musiałam włożyć sporo wysiłku w rozpalenie ogniska.
Len nie dawał oznak życia. Zagrzałam w kociołku trochę wody i zmyłam krew z pleców i piersi rannego. Różowe strumyczki uciekały we wszystkich kierunkach, nie mając zamiaru wsiąkać w twardą i zaczynającą zamarzać ziemię. Paskudnie podrapałam ręce, ale udało mi się ułamać kilka zielonych świerkowych gałęzi, na których rozłożyłam koc i sapiąc z wysiłku przeciągnęłam Lena na wygodniejsze legowisko.
Przeklęta Stokrotka uciekła razem z całym bagażem – zapasowym ubraniem, jedną trzecią zapasów i kocem. A on by się w tej chwili przydał nadzwyczajnie! Zgarnęłam wiszące rogi, lepiej lub gorzej otuliłam Lena i usiadłam obok, kładąc jego głowę na swoich kolanach.
Prawie natychmiast ciało wampira wygięło się w paroksyzmie, odrzucając koc na bok. Mięśnie naprężyły się do granic możliwości, niemal przebijając skórę, z ust wyrwało się stłumione chrypienie. Skurcze zniknęły tak samo szybko jak się pojawiły. Len powoli opadł na posłanie, głęboko i ze świstem westchnął i otworzył oczy.
– Len! – ucieszyłam się i pochyliłam nad nim. – Len, jak się czujesz?
Nie odpowiadał. Rozszerzone źrenice niewidzącym spojrzeniem wpatrywały się w szare niebo. Wąskie brzeżki tęczówek zabarwione były na żółto.
– Len, wszystko w porządku?
Zamiast odpowiedzi gwałtownie odwrócił głowę i wbił we mnie przerażające nieludzkie spojrzenie. Poczułam, że na nadgarstku zacisnęły mi się żelazne zęby wnyków.
– Len… Aj! – pisnęłam. Spod paznokci wampira trysnęła krew. – Len, puść mnie… Bardzo proszę…
Wyglądało, że posłuchał. Jego oczy powoli zamknęły się, głowa opadła na bok, chwyt osłabł. Posykując z bólu po jednym odgięłam sztywne palce. Na nadgarstku zostały mi siniaki z półksiężycami krwawiących śladów.
Beznadziejność, ostra i przerażająca, zalała mnie z głową i poniosła za sobą jak przypływ morski ciągnie po piasku pustą muszelkę. Beztroski świat malutkiej dziewczynki rozleciał się na kłujące odłamki.
Dorosła kobieta klęczała koło umierającego przyjaciela.
I po co ja w ogóle wzięłam do rąk ten kretyński łuk? Po co przeszkodziłam Lenowi w otrzymaniu nagrody? Po co wróciłam na moczary? Łańcuch błędów, którego ogniwa wykute zostały przez moją głupotę.
Zabierz jedno ogniwo – i łańcuch pęknie. Nie będzie mrocznych chmur, przenikliwie zimnego deszczu, plam krwi na ubraniu i ciężkiej głowy Lena na zdrętwiałych kolanach…
Zniknij… Bardzo proszę… Ja się chcę obudzić…
– Mam ci podać rzemień? – słabym, ale dosyć rześkim głosem zapytał Len.
– Po co? – prowokacyjne pytanie wampira jak zwykle wzięło mnie z zaskoczenia.
– A to już zależy, do czego dojdziesz w rozmyślaniach o sensie twojego bezwartościowego żywota. Możesz się na nim powiesić. Albo ograniczyć się do pokutnej chłosty.
– A mogę nim ciebie udusić? – spytałam z nadzieją.
– Słuchaj, skoro mimo wszystko nie zamierzasz zabijać ciała, to po co mordować ducha? Wolho, jeśli moje zdanie cokolwiek dla ciebie znaczy, to wiedz, że jestem po prostu zachwycony twoim czynem. Przyznam ci się, że zawsze uważałem, iż krótkość życia zepsuła ludzi, zabijając w zalążku wszelkie honorowe porywy. Potrafią tylko marzyć, że ojej, położą strzygę gołymi rękoma, a kudłaka złapią za wąsy i o ścianę. A w rzeczywistości zobaczy taki wojak mawkę albo byle parszywego bazyliszka – i sławy już mu nie trzeba, byleby tylko miał szansę ujść z życiem. A ty wszystko robisz dokładnie na odwrót. Zamiast przestraszyć się i uciec na widok potwora rodem z koszmarów, rzucasz się na niego, przerażając przyjaciół, a potem zaczynają cię gryźć wyrzuty sumienia. Oryginalna metoda walki ze złem tego świata.
– Ale skuteczna, musisz przyznać! – najeżyłam się.
– No to czemu teraz się zamartwiasz? Co zrobiłaś, to zrobiłaś, okichaj i zapomnij.