– A karczmę macie? – spytałam.
– Ni.
– A przyjezdnych ktoś przyjmie na nocleg?
– Wątpię… Święto dzisiaj… Rodzina prawie do każdego poprzyjeżdżała…
– I co mamy w takim razie robić? – zmartwiłam się.
– Toć pochodzić, popytać – obojętnie odpowiedział chłop, wyprzęgając kobyłkę. – Jak chcecie, to na wozie nocujcie, mnie tam za jedno. – Pomilczał chwilę i dodał: – Nie mój on…
– A czyj?!
– A czort go wie… Chcieli jechać pilnie, to żem się nie pytał… Jak kto przyjdzie, to powiedzcie, żeście za płotem znaleźli… Tam go brałem…
Z tymi słowami woźnica oddalił się w towarzystwie źrebaka i psów. Nie wyglądało, by wozu ktokolwiek szukał, a i Len zdążył zasnąć i nie chcieliśmy go niepokoić. Zdecydowaliśmy z Walem, że jeśli nie znajdziemy nic lepszego, to zanocujemy na wozie i rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach.
Przed obiadem zdążyłam przespacerować się po wsi, znaleźć niezłe źródło mocy magicznej i z niego skorzystać, za symboliczną opłatą przegonić drobnego biesa z piwnicy z ziemniakami i bezskutecznie spróbować pogadać z autochtonami – cała dorosła populacja wsi leżała pokotem po hucznych obchodach Babożnika. Sądząc z oznak, świętowanie zaczęło się w okolicach Święta Plonów, a filozoficznie nastawieni mieszkańcy Kosut Dolnych planowali przeciągnąć je aż do nowego roku, skąd już niedaleko będzie do Wiosnoczy.
Źli, wymiętoszeni i zaspani mieszkańcy zgodnym chórem odsyłali mnie do mrakobiesa, leszego, Śpioka Nieumierającego, zagadkowego elementu folkloru zwanego „starszy", jak również po prostu w cholerę. W trakcie odpytywania wykryłam, że starszym we wsi nazywano sołtysa, którego ostatni raz widziano w kałuży pod chlewem. Odwiedziłam kałużę, ale starszego nie znalazłam, chociaż zażywający tam kąpieli wieprz bardzo pasował do opisu: „duży strasznie, łysy i nosaty".
We wsi było cicho i spokojnie. Zimny wiatr rozbijał się o palisadę, nie dolatując do chat. Najedzone psy drzemały, przytrzymując łapami obgryzione kości. Z parowu pod wzniesieniem unosił się ku niebiosom czarny dym z warzelni bimbru.
Walowi również nie dopisało szczęście w poszukiwaniu lokum, ale się nie poddawał.
– Podoba mi się ta wieś – poinformował mnie. – Bogowie świadkami, że tu osiądę, jak mi się znudzi ganiać po traktach. Zbiorę kasę, wybuduję dom, żonę sobie zafunduję, dzieciaczki… Foczka, a ty czego, zamknij buzię, ja tylko żartuję…
– Ale co tu takiego dobrego? Nawet karczmy nie ma i zewsząd gonią.
– Gonią, póki im kac nie przejdzie. Zobaczysz, jacy się oni bliżej wieczora mili i kochający zrobią. Doświadczona baba wie, kiedy startować do chłopa. Dla nich teraz jesteś dzieweczka z kucykami, a jak się ciemno zrobi, a do tego miodu poleją, spokojnie za babę ujdziesz.
– A weź ty… Sam do nich startuj. W mroku i z miodem nie takie rzeczy się dzieją.
Wyciągnęłam się na słomie obok Lena i zamierzałam zdrzemnąć się godzinkę czy dwie, ale w tym momencie pojawił się jakoby wygnany bies, żądając połowy honorarium. Zanim zdążyłam wsadzić rękę do kieszeni, Wal pokazał mu zaciśniętą pięść i siła nieczysta z wysiłkiem przełknęła ślinę i znikła.
Zniknięcie biesa okazało się dobrym znakiem. Prawie natychmiast podbiegł do nas umorusany chłopaczek w ojcowej koszuli do pięt, z podwiniętymi rękawami i poinformował o miejscu pobytu sołtysa. Mało tego – sołtys zapraszał nas na obiad.
Obudził się Len. Ziewnął, przeciągnął się i zapytał, czego chce starosta. Chłopaczek nie wiedział, ale nieśmiało dodał, że sołtysa „głowa boli bardzo", z którego to powodu „źli są strasznie i wrzeszczą o byle co".
– Tym bardziej trzeba pójść – powiedział Wal. – Albo ominie nas moment, gdy sołtys zacznie kurację metodą klina.
Wzruszyłam ramionami.
– Jasne, możemy iść. Trzeba go podpytać o wałdaków – czy się tam u nich nie działo coś dziwnego przez ostatnich parę miesięcy?
– A skąd on ma wiedzieć?
– W końcu są sąsiadami.
Len lekko zeskoczył z wozu, z łatwością przerzucając nogi nad krawędzią. Wyglądało na to, że wróciły mu zwykła siła i zwinność, ale nienaturalna bladość twarzy nie zmieniła się w zdrowe rumieńce. Był jak nigdy przedtem podobny do wampira.
– No to idziemy, na miejscu się zobaczy, kogo i o co pytać.
Na ganku wskazanej nam chałupy drzemały dwie czule przytulone czarno-białe kotki. Na nasz widok zerwały się, zaczęły ochryple mruczeć i prześlizgnęły się między naszymi nogami, by jako pierwsze wbiec do izby.
Po przejściu przez zimną sień, zastawioną garnkami i obwieszoną mnogością suszących się króliczych skórek, otworzyłam drugie drzwi. Za nimi znaleźliśmy kuchnię, której jedną połowę zajmował gigantyczny ceglany piec, a drugą – nie mniej imponujący stół.
W kuchni nie było nikogo. Najpierw jedna, a potem druga kotka wskoczyła na stół i zaczęła obwąchiwać puste naczynia. Na chwilę zatrzymałam się w drzwiach i Len spróbował wejść, spychając mnie na bok. Zagrodziłam mu drogę zgiętą nogą.
– Do twojej wiadomości – powiedziałam mentorskim tonem, nie zabierając nogi. – W dawnych czasach mężczyźni przepuszczali kobiety przodem albo wręcz wnosili do domu na rękach. A już na pewno się nie przepychali.
– Przyjąłem do wiadomości – obiecał Len, łapiąc mnie na ręce.
– Hej no, puszczaj, żartowałam!
Ale on jeszcze nie skończył. Nie zwracając uwagi na wściekły opór, zarzucił mnie na ramię, brzuchem do dołu.
– A jeszcze wcześniej – kontynuował niewzruszenie, przytrzymując jedną ręką moje wierzgające nogi – kobiety wnoszono do jaskini w ten właśnie sposób. Uprzednio ogłuszywszy maczugą przez łeb. I właśnie stąd wzięła się owa tradycja.
– Już, starczy, puszczaj, poddaję się!
Na hałas zza kolorowej zasłonki, za którą prawdopodobnie znajdywały się drzwi do izby, wyjrzała staruszka. Spojrzała na nas i rozpłynęła się w pomarszczonym uśmiechu.
– Młodzi – skonstatowała, opierając się na lasce. – Ech, chciałabym mieć wasze lata…
– No to co, zabawiłeś się? Już cię ożenili? – spytałam, poddając się i zwisając głową w dół.
Len zadrżał, rozluźnił chwyt i z niedowierzaniem zapatrzył się na staruszkę, a ja jak worek spadłam na podłogę.
– Świnia jedna! – jęknęłam. – Byś chociaż uprzedził, że puszczasz!
Staruszka, trzymając się za otulony szalem krzyż, stękając podeszła do pieca i… znikła. Rozpłynęła się jak sól w wodzie.
– Słuchajcie – nieswoim tonem powiedział Len. – Moglibyście sprawdzić, czy mi ze łba nie sterczy trzecia strzała?
– Dziwna staruszka.
– Albo piec – zasugerował Wal, klepiąc ręką po cegłach. – Nie no, piec wygląda na normalny.
– A ja już myślałem, że ze mną coś nie tak – z nerwowym śmiechem przyznał Len. – Patrzę na nią i nic nie czuję. Jakbym się oduczył czytania myśli…
– A duchy tak naprawdę są myślami. Ktoś o nich myśli, to się pojawiają. Jeszcze raz zobaczysz tę babcię, to się przeżegnaj i zmów modlitwę.
Wampir tylko westchnął.
Wal zrobił krok do przodu i gwałtownie odsunął zasłonkę. Żadnych drzwi za nią nie było, tylko moździerz, pogrzebacz, miotła i para chwytaków.
– Ghyrowy domeczek, w biały dzień duchy łażą. To co tu się w takim razie w nocy wyprawia?
– No to już wiemy, do czego nas sołtys potrzebuje – wzruszył ramionami Len.
– A on w ogóle istnieje?
Sołtys istniał. Właśnie w tej chwili pojawił się w progu izby, przysadzisty, pękaty, zaspany, w wypchanych na kolanach spodniach i długiej spodniej koszuli.
– Witajcie, drogie goście – ziewnął, przecierając oczy.