Miał długie wiszące wąsy, nadające mu smętny wygląd i wyjątkowo malowniczą łysinę, połyskującą jak dojrzałe jabłko. Trzeba przyznać, że zagapiliśmy się na niego jak cielęta na malowane wrota. Wal, najbardziej podejrzliwy i bezczelny, nawet wyciągnął rękę i pomacał rąbek sołtysowej koszuli.
– Nie, to nie staruszka – sapnął z rozczarowaniem.
– Jaka staruszka? – nie zrozumiał sołtys – A, staruszka… Ona jeszcze łońskiego roku się na tamten świat wybrała. Wspaniała swatka z niej była, chyba całą wieś pożeniła. Panny w przeddzień Babożnika zawsze do niej biegały na wróżby – z włosów, blinów, grzebieni, mysich bobek, zgniecionych karaluchowi inszych świństw. Prawdę rzeką – baba głupia, ale nawet w karaluchu rozgniecionym zobaczy rysy tego przeznaczonego narzeczonego. A jeżeli karaluch jeszcze wąsami i nogami rusza, to tym lepiej, znak, że już za chwilę swaci zajadą. Moja siostra w ten sposób wszystkie karaluchy w chałupie wykończyła. Stuknie łapciem – i patrzy, szuka znajomych rysów, a potem przy śniadaniu w szmatce pokazuje, jaki jej się znakomity narzeczony ukazał. Świństwo, a nie wróżby. Tak i siedzi do teraz w panieńskim wianku – komu ona taka durnowata potrzebna.
– A myśmy tę babcię widzieli. O tam, na piecu – niemądrze rzucił troll.
Sołtys tylko wzruszył ramionami.
– A wiem, wiem. Ona zawsze się gościom pojawia, wita. Wy nie zwracajcie uwagi, niechaj się sobie pojawia, gdzie jej trzeba. Ona nic zrobić nie może, tylko nastraszy, jak kto nieprzywykły.
– A wy przywykliście? – spytałam.
Starosta niewyraźnie machnął rękę i zmienił temat.
– To może siadajcie, porozmawiamy. Dawno u nas nie było przyjezdnych, nie ma się od kogo dowiedzieć, co się w szerokim świecie dzieje. Niedługo tu do reszty zdziczejemy. Do innych chociaż rodzina w święto przyjeżdża, a u mnie wszystkiego krewnych – siostra Mażka i córka Braśka, jedynaczka po żonie zmarłej. I gdzie ona znikła? Do studni na chwilę wyskoczyła i masz ci – przepadła panna!
W trakcie rozmowy sołtys szybko i pewnymi ruchami nakrywał do stołu. Na twarzy Wala jak maślany kleks na wodzie rozpływał się pełen zachwytu uśmiech. Z pieca na rogach chwytaka wyjechał kociołek z duszonym kurczakiem, pieczone ziemniaki, wędzona kiełbasa. Z piwnicy wyłoniły się miski z kiszoną kapustą, grzybkami, ogórkami i jabłkami z beczki, jak również garniec rosołu. Zaszeleściła nacinana na ćwiartki cebula, zaskrzypiała sól zeskrobywana z grubego kawałka słoniny. Zakrzątnęła się gruba, ospowata i brzydka siostra sołtysa, rozstawiając na stole talerze i kubki. I – szczyt marzeń – z tajnej skrytki wychynęła na świat boży wielgachna, zimna i spocona butla mętnego bimbru.
Otworzyły się drzwi i do pokoju jak jaskrawy wicher wpadła na oko dwunastoletnia dziewczynka w nowiutkich butach i futerku z wiewiórki, z kolorową jedwabną chusteczką na głowie, ciemnoblond warkoczem do pasa i zaczerwienionymi od mrozu policzkami. Głośno rozchlapując wodę, postawiła wiaderko na stołeczku i nie zwracając uwagi na gości, od progu wyrzuciła z siebie:
– Tatuś, a co ja wiem! Dziewczyny przy studni prawiły, że Jelemieja jałówkę wilk napadł! W biały dzień wpadł do obory i caluteńką podarł na kawałeczki, ot, na krzyż, nie kłamię! Jelemiej spał, jego żona słyszy – jałówka ryczy, to go kuksańcem w bok… Ledwo dobudziła, on z wieczora był po wypitce. Zanim doszedł do obory, jałówka zamilkła… On się wrócił do izby, żona mu wałkiem przyłożyła i znowu wysłała na krowę patrzeć – bo sama się boi. Jelemiej poburczał, poburczał, ale poszedł, otworzył drzwi – a tam wilk siedzi!!! Duży jako cielak! Jak ryknie na Jelemieja! Jak zębami zazgrzyta! Ten tylko usiadł, a wilk nad nim skoczył – i w długą! Bielutki jak mleko, a pysk cały we krwi!
Poczułam, że przymarzam do ławki, a po plecach maszeruje mi stadko zimnych mrówek. Rozszarpał na kawałki… Usłyszałam mrożące krew w żyłach głuche wilcze warczenie, prawie na własne oczy zobaczyłam zwierzęce przerażenie w krowich oczach, skok, krople krwi na ścianach… I gigantyczną bestię, żywcem pożerającą miotającą się ofiarę. Wizja przemknęła mi przed oczami i zgasła. Len jak gdyby nigdy nic skubnął skórkę chleba i wrzucił do ust. Wal w skupieniu oglądał naderwany rękaw.
– I tak dobrze, że wilk, a nie diabeł – z niezadowoleniem burknął sołtys. – Nie masz kogo słuchać… Zawsze ten Jelemiej nic, tylko plotki sieje! Najpierw mu mrakobies szynkę z piwnicy zwędził, potem leszy po lesie przez trzy dni wodził, póki mu się bimber nie skończył. Teraz wilk biały, duży jak cielak… Tfu, słuchać tych bzdur nie chcę! Lepiej byś się z gośćmi przywitała – szmat drogi przebyli, z samego Starmina!
– Dobry! – dźwięcznie rzuciła dziewczynka, rozpinając futerko i siadając na brzeżku ławki. – Tatuś, a mogę kiełbaski?
– A bierz, bierz, serduszko, co tylko chcesz. A wy to pewnie kupcem jesteście? – Sołtys z donośnym cmoknięciem otworzył butelkę i napełnił szklanki.
– Kupcem – bez namysłu zgodził się Len. – Kamyczki mnie ciekawią.
– Tak właśnie żem myślał. Kupcy to zawsze dla ochrony wynajmują trolle albo czarowników, a wy macie jedno i drugie. I słusznie, bo samotnych to rozbójnicy lubią bardzo. Ale teraz chyba nic nie wskóracie. Tu już sześciu z pustymi rękoma odjechało. Nie handlują teraz nornicy, nawet gadać nie chcą z kupcami. Nie ma kamieni – i tyle. Kręcą, przeklęte nieludzie. Kamieni zatrzęsienie, kopalnie pracują, sam widziałem, jakżem jęczmień woził sprzedać. Widać chcą ceny podbić. Ale wy idźcie, popróbujcie, może się milsi zrobili.
– Koniecznie – obiecał Len. – Jak tylko się ciemniej zrobi, pójdziemy.
Sołtys z aprobatą pokiwał głową i wyciągnął rękę po kiszony ogórek, mocno trzymając w drugiej pustą już szklankę.
– No to co tam u was w stolicy słychać?
– A wszystko pomaleńku – wzruszył ramionami Wal. – Ot, parę dni temu żeśmy mieli na turnieju łuczniczym dziwną historię, prawie jak z tym waszym Jelemiejem…
Troll opowiadał barwnie, malowniczo, nie skąpiąc wyrażeń, co nadawało opowieści szczególny koloryt. Siostra sołtysa popiskiwała i w najstraszniejszych momentach zakrywała twarz fartuchem. Braśka słuchała z otwartymi ustami. Gdy tylko troll zamilkł, poderwała się z miejsca, złapała futerko i wyleciała na dwór, by możliwie najszybciej powtórzyć bajkę przyjaciółkom.
Mażka nie nadążała z napełnianiem szklanek. Nos i policzki sołtysa zaczerwieniły się, Wal zrobił się nieco żywszy, natomiast na Lena alkohol nie podziałał w żaden widoczny sposób. Ja już się najadłam, opadłam na oparcie krzesła i z roztargnieniem przysłuchiwałam się rozmowie. Raz na jakiś czas pojawiała się staruszka, przechodząc przez drzwi z cebrzykiem na mleko w ręku, albo ze stękaniem przekładając jakieś szmaty na piecu.
Wkrótce (dzięki swawolnej Braśce) po wsi rozeszła się wieść, że do Mażutki przyjechali swaci wydać ją za prusaczego króla i Mażka się nawet zgadza, ale brat się opiera, bo szkoda mu posagu. Ciekawska młodzież kłębiła się dookoła izby i rechotała pod oknami. Do komina po wielu próbach wrzucono zdechłą wronę, która spowodowała, że dookoła zaczął unosić się nieziemski smród, a z otwartego pieca poleciał czarny dym z palących się piór. Sołtys klnąc wyskoczył na ulicę z pogrzebaczem w garści, ale urwisy z piskiem i chichotami rzuciły się w różne strony.
Wronę wyciągnięto z pieca, chatę wywietrzono i impreza trwała dalej. Po zaspokojeniu ciekawości sołtysa w kwestii miejskich cen brukwi, wysokości cła na sobole i kuny z Wolmenii, bohaterskiej śmierci niejakiego Ryndy Tupalskiego, wojny z krasnoludami (niesprawdzona pogłoska), urodzaju owsa i połowu karpia, udało nam się taktownie zmienić temat na wałdaków.