– Zupełnie… hic… się rozbestwili – skarżył się dosyć już podchmielony sołtys. – Wcześniej jeszcze… tego… tamtego… a teraz wszelki wstyd potracili! Jak pojawił się ten ich nowy starszy, to się rozbestwili do reszty. Mażka! Nalewaj! Za tego… za nas z wami i leszy z nimi, o! Ech, dobre jest. O czym to ja? A, o nornikach. Znaczy tego… hic… Przyszła do mnie wczoraj na dwór ta ichnia… di… du… dilungancja! Mówią, że mam dawać tę, jak jej… pannę jednym słowem i to jeszcze ładniejszą i kształtniejszą albo będzie źle. No to zrobiliśmy im źle. Znaczy się, wyrzuciliśmy ich wprost przez płot, żeby nie ważyli się więcej oglądać na ludzkie baby. I po co im panna? Ni cholery nie rozumiem. Grozili, grozili, a w końcu nic nie zrobili, odeszli z kwitkiem. Słowem, nornicy. Mażka! Nalewaj, bo klnę się na Boga, oddam nornikom!
W zamyśleniu obracałam w palcach łyżkę i zastanawiałam się nad słowami sołtysa, w związku z czym biegnący po świeżo zamiecionej podłodze karaluch od razu zwrócił moją uwagę. I jak mu się udało uniknąć uważnego spojrzenia ospowatej grubaski?
Gdy karaluch zatrzymał się przy mojej nodze, nachalnie macając ją rudymi wąsami, nie wytrzymałam. Płask! Upuściłam łyżkę i pochyliłam się. Ciekawe, gdzie należy patrzeć – na podłogę, czy na tę część karalucha, która przykleiła się do podeszwy?
Na podłogę spadła druga łyżka. Len przepraszając uniósł obrus.
– I co? – spytał tonem spiskowca. – Do kogo jest podobny? O, nieźle biedaka załatwiłaś – nawet się nie rusza. Słuchaj, czy nie wydaje ci się przypadkiem, że tego pięknego ranka udało nam się zniweczyć plany zastraszenia mieszkańców Kosut Dolnych?
– I to jak. Wychodzi, że ktoś przywołał martwych kuszników, żeby rozgromić niepokorną wioskę. A ja schlebiałam sobie, że całe to umarłe wojsko rzucono do bitwy ze mną!
– A on jest stanowczo podobny do sołtysa – poważnie powiedział Len, czubkiem buta wskazując karaluchowego kleksa. – Wąsy na pewno są jego.
– Zgiń, przepadnij, siło nieczysta… – Zgarnęłam obie łyżki i wynurzyłam się spod stołu. Ku mojemu przerażeniu po słowach Lena sołtys wydał mi się idealną kopią karalucha.
Wymowa naszego gospodarza robiła się coraz bardziej niewyraźna, aż wreszcie urwała się soczystym plaśnięciem – sołtys z ulgą wpadł nosem do miski z resztkami kiszonej kapusty. Mażka sprawnie sprzątnęła ze stołu i przygotowała łóżka – dla mnie na ławie przy piecu, dla mężczyzn w izbie. Zgodnie uznawszy, że do zmroku we wsi nie pojawi się ani jeden wałdak, zdecydowaliśmy, że przed najważniejszym etapem odpoczniemy i z przyjemnością wyciągnęliśmy się na czystej pościeli.
Wykład 16. Geologia
– Wolha, pobudka.
– O bogowie. Już rano?
– Nie, zmierzch. Wstawaj.
– Mmm… Zaraz. Głowa mi pęka…
– Ochłap się zimną wodą i wypij trochę rosołu.
– A jak ty się czujesz? – Odwróciłam się na bok, twarzą do Lena, który siedział na brzegu ławy i sznurował buty.
– Da się żyć – lakonicznie odparł wampir.
– Pierś nie boli?
– Nie.
– Len…
– Tak.
– Co – tak?
– Tak, z tą krową to byłem ja.
– Dlaczego?!
– Straciłem za dużo krwi, żeby się całkowicie zregenerować w tak krótkim czasie, a czas działa na naszą niekorzyść. Musiałem wziąć trochę cudzego ciała.
– I co, to znaczy, że równie dobrze mogłeś wziąć moje? – Wzdrygnęłam się, przypominając sobie, jak Wal nie chciał zostawić nas samych.
– Mam nad sobą znacznie lepszą kontrolę, niż sądzi ten troll. Ale dobra rada na przyszłość – nigdy nie zbliżaj się do rannego wampira. Zdarzały się… hm… wypadki.
– Przyjęłam do wiadomości. Co to za wycie? – Usiadłam, odrzuciłam kołdrę i solidnie się przeciągnęłam. – Ktoś umarł?
– Przyjezdny gęślarz daje koncert na ugorze. Nie da się ukryć, repertuar ma… dramatyczny.
– Dramatyczny?! – ryknął troll, który właśnie stanął w drzwiach. Niesiona pod strzechy twórczość gęślarza wdarła się do izby koszmarną kakofonią wrzasków, jęków i brzęczenia strun. – Jego to położna nawet nie na łeb upuściła, a wzięła zamach i walnęła o ścianę – stąd się taki głosik bękartowi zrobił.
– Czyżby nawet tak niezwykły talent znalazł swoich wielbicieli? – Podeszłam do okna. Niewyraźny zmrok, wymieszany z mgłą, rozmywał zarysy domów i nagich drzew. Blado migotały łuczywa w oknach sąsiednich chat. Straszliwie dymiło malutkie ognisko, rozłożone na placyku w pobliżu kamiennej dzwonnicy. Siedmiu czy ośmiu mieszkańców Kosut Dolnych baranim wzrokiem podziwiało mrożącą krew w żyłach balladę o carewiczu Sziwanie i Śpioku Nieumierającym. Fałszywe brzęczenie wywoływało wyjątkowo żywy odzew w sercach cierpiących od srogiego kaca mieszkańców.
– Ajajajajajajajaj, ubili Wanię, ubili Wanię, ubili… – na różne głosy zawodził gęślarz, dręcząc instrument sękatymi palcami.
Nie zadowoliwszy się prostą konstatacją faktu, drżącym falsetem rozpoczął opowieść o torturach, na które przeklęta strzyga skazała nieszczęsnego carewicza z zemsty za nieudany zamach na jego, Śpioka, nieśmiertelne ciało. Pięć zwrotek poświęcono dokładnemu opisaniu kleszczy, szczypiec i haków. Tę piosenkę należało śpiewać nie dzieciom, a przestępcom na katordze, by okrutni recydywiści płakali, kajali się i walili głowami o podłogę. Ostatnie godziny Sziwana były koszmarem bez rymu i melodii. Agonia carewicza mieszała się z agonią strun.
Gęślarz zamilkł, a ja zrozumiałam, że Sziwan już nie wstanie. W ramionach jakiejś kobiety rozdarło się dziecko, któremu skwapliwie zawtórował kudłaty kundel. Kochany wujek gęślarz pogłaskał nierozumne dzieciątko po jasnej główce i obiecał, że zaśpiewa coś jeszcze, równie tkliwego i pouczającego. Obecny pośród słuchaczy etatowy kat splunął i oddalił się, ogłosiwszy na odchodnym, że teraz długo nie będzie mógł zasnąć. Gęślarz potraktował stwierdzenie zawodowca jako komplement i z natchnieniem przebiegł palcami po strunach.
– Jeszcze jedna pokrzepiająca piosenka o śmierci – i jest trupem – ponuro wycedził Wal.
Ulubieniec muz go nie zawiódł. Weselszego utworu w życiu nie słyszałam. Lamenty płaczek nad otwartym grobem nie dorastały mu do pięt. W połowie zwrotki troll zerwał się na nogi i z wściekłym rykiem rzucił w stronę światła ogniska. Po niecałych pięciu sekundach usłyszeliśmy przenikliwy krzyk i brzęk gęśli rozbijanych o głowę pechowego barda. Słuchacze nagrodzili widowisko burzliwą owacją.
– Starczy, zbieramy się. – Dysząc ciężko, Wal podszedł do okna i sięgnął po leżącą na stole torbę. – Czas na nas.
Skupiona uwaga, z jaką dwóch dorosłych facetów oglądało świeże kretowisko rozmiarów sporego wieprzka, wzbudziła we mnie zachwyt. Wypróbowali w tej ziemi wszystko: smak, sypkość, wilgotność, a na końcu doszli do wspólnego wniosku, że wejście jest używane, w związku z czym prawdopodobnie otworzy się z nastaniem zmroku. Nie było to główne wejście do Moltudiru, ani nawet służbowe. Porównując do zwykłego miasta, był to raczej tajny przełaz w murze obronnym, skutecznie schowany za krzakami i obrośnięty bluszczem, przełaz, o którym wiedzieli wyłącznie rozbójnicy i przemytnicy.
– Właśnie tego nam trzeba – autorytatywnie stwierdził Len.
– A ja nie rozumiem, czemu z marszu odrzuciłeś pomysł oficjalnej wizyty – powiedziałam, z zimna drepcząc w miejscu. – Ostatecznie nie jesteś jakimś tam poszukiwanym w wielu krajach bandytą, a władcą Dogewy, któremu skradziono prawowitą własność i który ma prawo żądać wydania złodzieja. Jakim sposobem, ja się ciebie pytam, mamy odszukać tego wałdaczka w wielotysięcznym podziemnym mieście?