– Szukamy kamienia, nie złodzieja – spokojnie wyjaśnił wampir. – Nawet jeśli ten drugi nieszczególnie pali się do spotkania ze mną, zew klejnotu słyszę już stąd. Nie martw się, pójdziemy jak po nitce do kłębka. A co do wizyty oficjalnej… Coś mi podpowiada, że nie warto informować wałdaków o naszym przybyciu. Jeżeli miecz skradziono z rozkazu nowego wodza, to i tak mi go nie oddadzą. Jeżeli bez jego wiedzy – to tym bardziej.
– A po co wałdakom w ogóle ta twoja pamiątka rodzinna? Komu ona w ogóle jest oprócz ciebie potrzebna?
– Właśnie nad tym się cały czas zastanawiam – z wyraźnym niepokojem przyznał Len. – Nikomu. Kamień jak kamień. Jako artefakt jest kompletnie bezwartościowy, moc ma tylko w rękach władcy Dogewy.
– Nie no, po co wy teraz gdybacie? – Troll lekko machnął ręką. – Zawrócić i tak nie zawrócimy.
– Jasne, że nie.
– Ale i naprzód mnie jakoś nie ciągnie – złapałam go za słowo. – To już śmierdzi nie kradzieżą… tylko nekromancją… I po co im potrzebna panna? Chyba że… ojej! Len, co ja sobie przypomniałam!
– Cicho! – przerwał mi wampir – Patrz…
Kretowisko poruszyło się, od szczytu rudą falą posypała się świeża ziemia i jakaś istota ze zwinnością łasicy wyskoczyła z korytarza. Otrząsnęła się, kichnęła i wyczekująco zapatrzyła się na nas, bynajmniej nie zdziwiona. Wałdak ubrany był w skórzaną kamizelkę i zatłuszczoną opaskę na niskim czole przytrzymującą długie włosy zaplecione w drobne warkoczyki. Jego ciało pokrywała krótka czarna sierść. Wyglądał jak stojący słupka szczur – na pół zgiętych tylnych łapkach z wąskimi wyciągniętymi jak u zwierzęcia stopami. Przednie łapy miał muskularne, z długimi palcami i pozbawionymi włosów dłońmi, jak u człowieka. Pysk przypominał psi – krótki i uzbrojony w kły ryjek, ostre sterczące uszy, czarne koraliki oczu. Za plecami na dwóch rzemieniach dyndał wypchany worek.
– O, patrzcie ich… – urywanie zaszczekał wałdak. – Już tutaj dotarli… A tamci gdzie?
– Kto? – spytałam za zdziwieniem.
– Froma Anisow i Pańka pośrednik. – Wałdak po raz pierwszy okazał ślady niepokoju. – A wy co, nie jesteście z ich kompanii? Nie kupcy?
– Kupcy, kupcy – spiesznie zapewnił go Wal.
– To spoko. Czego wam trzeba? – Wałdak wygodnie usiadł na kretowisku i skrzyżował tylne łapy.
– Skór – wyszczerzył się Wal. – Czarnych i burych. A ty niezły masz towarek…
Wałdak cienko pisnął i zachichotał:
– Znaczy, żartownisie… Dobra, diamentów dziś prawie nie mam, techniczne tylko, sprzedaję na wagę. Mogę zaproponować rubiny jednokaratowe. Dobre, na kolczyki się nadadzą albo na broszkę rzucić na obrzeże. Szmaragd mam. Dwadzieścia siedem karatów, ale ze skazą – pęknięcie z boku, w sam raz na wisior.
– A turkus?
– Jaki tylko chcecie, pół worka wziąłem – możecie nawet drogę wybrukować! Popyt na niego w tym roku prawie żaden, tanio oddam. Chcecie zobaczyć?
– Pokazuj – wzruszył ramionami wampir.
Gdy tylko wałdak odwrócił się, by zrzucić z ramienia rzemień, na jego potylicę opadła rękojeść miecza.
Bezwładne ciało zawlekliśmy pod najbliższy krzak i zakryliśmy pękami ostu. Dla pewności przeczytałam nad pechowym handlarzem zaklęcie otępiające o sześciogodzinnym czasie działania.
Przejście było dosyć wąskie. Wal, który postanowił iść jako pierwszy, musiał rozebrać się do spodni. Na wszelki wypadek przywiązał do nogi cienki mocny sznurek i wręczył mi kłębek.
– Trzymaj foczka, będziesz łapać mrakobiesy na żywca – zażartował i wpakował się do nory głową naprzód.
Sznurek rozwijał się zrywami. Czasami jego prześlizgiwanie między palcami zamierało w irytującej pauzie, potem znowu ożywał, kręcąc kłębkiem. Gdy poruszył się po raz ostatni, a potem trzykrotnie zadrgał, trzymałam w rękach już tylko kanciasty kłębuszek.
Opadłam na czworakach i zajrzałam do jamy.
– Spoko! – doleciało mnie ledwie słyszalnie. – Foczka, przywiąż moje ubranie i miecz!
Przywiązane rzeczy jak żywe zanurzyły się i znikły w tunelu.
– Teraz ty – Len uprzedził moje pytanie.
– Dobra. – Nie rozbierałam się, ani nie zostawiłam broni. Nawet gdybym założyła kolczugę, a na nią zimowy kożuch, to i tak raczej nie mogłabym równać się z Walem pod względem szerokości barków.
Przejście było ciasne, mroczne i wilgotne. Prawie pionowe, tak że trzeba było zapierać się łokciami i kolanami, by nie wlecieć jak rzucony do studni kamień. Zeszłam szczęśliwie i znalazłam się w okrągłej jamie o ścianach z ubitej ziemi.
Prawdopodobnie było to mieszkanie handlarza – wprost na podłodze stała miska z objedzonymi kośćmi i leżała kupa śmierdzących szmat. Wejście do tunelu zasłonięte było brudnym postrzępionym kawałkiem tkaniny, w której z trudem dało się rozpoznać gobelin z łabędziami. Zamknięte od wewnątrz drzwi dla pewności podpierała sękata pałka. Nasz futrzasty kupiec stanowczo bawił się w nielegalny handel, zatajając część wydobytych przez siebie kamieni na własny użytek.
Z obawą wyprostowałam się. Sufit okazał się nieoczekiwanie wysoko, na wzrost trolla. Utrzymywały go, zamiast belek, jakieś gęsto posplatane korzenie ze zgrubieniami w kształcie szyszek, od których wyraźnie wiało świeżym powietrzem. Wal, ubrany już i uzbrojony, oglądał pieczarę przy świetle znalezionej i zapalonej pochodni.
Z przejścia wydostał się Len. Wampir otrzepał się spiesznie, na palcach podkradł do drzwi i jednym palcem ostrożnie odsunął języczek ukrytego judasza.
– Strażnicy – szepnął z niezadowoleniem. – Dwóch przy samych drzwiach, grają w raksy, dwóch za zakrętem… i tak co pięćdziesiąt łokci. Uzbrojeni po zęby, w kolczugach… Wzdłuż obu ścian palą się pochodnie. Chyba w Moltidurze trwa stan wojenny. Ciekawe, dlaczego?
– Na nas czekają – ponuro zażartował troll. – Patrz, jaką dużą armię zebrali, boją się, że aż strach.
– Nie – wampir w skupieniu słuchał cudzych myśli. – Nie boją się, a jak gdyby na coś czekają. Dokładnie nie powiem, te stwory mają zbyt prymitywne mózgi.
– Dobrze widzą w ciemności? Foczka mogłaby zgasić kilka pochodni, jak w tamtej karczmie. Foczka, pamiętasz? Wasza paczka jeszcze wtedy w zamieszaniu beczkę piwa wyciągnęła przez okno, kiedy właściciel leciał po hubkę, a służąca piszczała durnym głosem, bo ktoś jej po ciemku wpakował łapę pod spódnicę. I czego piszczała? Tylko żem pomacał…
– W całkowitej ciemności nie widzi nikt. Z nami włącznie – pokręcił głową wampir.
– Mogę uczynić nas niewidzialnymi – zaproponowałam. – Łatwiej się będzie przekraść koło strażników.
– Słusznie – zaaprobował Wal. – Zaczynaj.
Westchnęłam i zamknęłam oczy. Panowie wyczekująco zapatrzyli się jeden na drugiego.
– Wolho – po długiej zdziwionej pauzie powiedział Len. – Czy nie byłoby dla ciebie zbyt trudne uczynienie niewidzialnym również naszego ubrania i ekwipunku?
Pospiesznie wprowadziłam do zaklęcia niezbędne poprawki.
– A teraz najważniejsze – nie zgubić się – burknął Wal.
Ale gdy tylko się poruszył, w powietrzu pojawiły się niewyraźne kontury ciała. Troll zamarł i wszystko znikło.
– Lepiej nie będzie – zapewniłam chłopaków.
– Zawsze coś. – Len zrobił kilka kroków, przyzwyczajając się do niewidzialności. – Przygotować się! Otwieram…
– Ale trudna gra, te raksy! Ciekawe, kto to wymyślił? Pewnie mądry był wałdak… To nie wystarczy kości turlać po podłodze, tu myśleć trza! Co prawda pan się gniewają, jak strażnicy na warcie grają – że niby, tego, ta co to ją trzeba mieć na warcie, spada. Ale kogo tu ochraniać, kogo śledzić? Ot, jak Szurp i Gooen, co to wartują siedem kragów od nas, podniosą alarm, to złapiemy za broń, a póki co… A żeby cię, znowu smok jednorożca zrzucił z trójki na jedynkę! A masz tu żuhana! Co, przełknął?! Jak to przełknął?!!! Skąd żeś ich tyle nazbierał, tych atutów? Pokaż rękaw? Nie ma? Pewnie nie ma, bo jużeś zdążył wyrzucić!