– Ty się najpierw naucz grać, a potem siadaj do raksów! – burknął drugi gracz, przysuwając do siebie oba szafiry. – Rzucamy jeszcze raz?
– Rzucamy! Nie może tak być, żebym się w ten raz nie odegrał!
Gra toczyła się od dłuższej chwili ze zmiennym szczęściem. Szafiry wędrowały z łapy do łapy. Wałdacy leniwie, raczej z przyzwyczajenia, klęli, przesuwając wycięte z drzewa trójkątne pionki i jakby układając kolorową mozaikę.
– A tu masz krakena z fałem!
– Skąd tu fał? Na tamtym poziomie żeś go zrzucił!
– Nie zrzuciłem, przytrzymałem! Patrz – tu wszystko pisze! Nie było fala!
– Jak nie było, jak się na nim moja chimera spaliła?
– Tu masz swoją chimerę, między bazyliszkiem i ogniewikiem!
– Ha, to ja mam chimerę w zapasie! No to masz!
– Biję!
– Trzymaj jeszcze!
– Pokrywam z trzeciego!
– Już, hajda na drugi rząd!
– Gdzie już?! Stój, parszywcu, mam jeszcze łycerza w zapasie!
– Leję na twojego łycerza!
Wałdak podniósł łapę z pionkiem, ale nie zdążył go postawić – drzwi majestatycznie obróciły się w zawiasach i przewróciły pstrokatą mozaikę, rozrzucając ją po kątach. Strażnicy poderwali się z miejsca, wyciągając z identycznych pochew krótkie pałasze.
– Co jest? Nikogo nie ma!
– Same się otworzyły, czy jak?
– Jakie same, tyje, baranie jeden, cały czas żeś plecami podpierał, no to jakeś się przesunął, to one się otwarły!
– Ale chyba zamknięte były…
– Chyba… sprawdzałeś?
– Nie.
– No to nie podskakuj! Specjalnie żeś czekał, coby raksy zbić, bo żeś się mojego łycerza przestraszył!
– Strasznie się bałem! Ja miałem pełne rozdanie szeltów!
– To weź je wsadź sobie w…
Wałdacy zatrzasnęli drzwi i ponownie rozsiedli się na podłodze, zbierając rozsypane pionki.
– Dwadzieścia, trzydzieści… siedemdziesiąt… sto dziewiętnaście… Gdzie jeszcze jeden?
Wałdak z roztargnieniem rozejrzał się dookoła.
– O, tam pod ścianą! Weź podaj.
Drugi strażnik wyciągnął łapę po pionek… I gwałtownie cofnął.
– Tu coś jest! – kwiknął, ze zdumieniem przecierając oczy.
– Pałaszem, przywal pałaszem! – sarkastycznie prychnął pierwszy.
Drugi uznał żart za cenną radę, ale nie zdążył nawet podnieść pałasza, gdy w powietrzu coś mignęło, pionek podskoczył na wysokość dłoni i odskoczył w bok.
– A niech cię! – Obaj strażnicy błyskawicznie zerwali się na nogi i zagapili na ożywionego raksa jak panny z dobrego domu na mysz. Jak na komendę wyciągnęli pałasze i zaczęli z dwóch stron skradać się w jego kierunku, ale w tym momencie ktoś natarczywie zapukał do drzwi pustego pokoju.
Wałdacy podskoczyli. Pierwszy przycisnął palec do warg, na palcach podkradł się do drzwi i pociągnął je do siebie.
W jaskini, tak samo jak i w korytarzu, było pusto. Drugi wałdak przypomniał sobie o pionku i odwrócił się. Ten leżał dokładnie w tym samym miejscu i gdy strażnik ostrożnie wyciągnął po niego rękę, nie stawiał oporu. Wałdak ze zdziwieniem obrócił raksa w rękach i wrócił do drzwi.
– Jakieś czarcie żarty…
– Właśnie, czarcie… Stukacza mamy w kopalni czy jak?
– Przecież pan ich chyba wytępili do ostatniego…
– A weź ich wszystkich wytęp… – przerażonym szeptem rozmawiali wałdacy.
– To co robimy? Meldujemy starszemu?
– A co mamy meldować? Że tu u nas raks skakał po podłodze? Przecie nie wolno grać na warcie…
– Nie wolno – zgodził się pierwszy. – To co, rzucamy jeszcze raz?
– Możemy… – nie oponował drugi.
Przeklęty Wal! Że też musiał nadepnąć pionek, który utkwił mu w bucie! Dobrze, że przynajmniej Len się zorientował na czas i odciągnął uwagę straży, pukając do drzwi i błyskawicznie odskakując na bok.
W Moltidurze faktycznie źle się działo. Wałdacze miasto przypominało wielopoziomowe podziemne więzienie – bliźniaczo podobne korytarze, jednakowe drzwi prowadzące do cel podobnych do tej, którą właśnie opuściliśmy. Nie widać było nikogo z cywilnych mieszkańców – sami wojownicy w pełnym uzbrojeniu i koniecznie dwójkami – jeśli jeden drzemie, to drugi pilnuje. Jaskrawo paliły się pochodnie – i w pierścieniach, i po prostu wsadzone do szczelin w ścianach, jak gdyby oświetlenie miasta ulepszano niedawno i w pośpiechu.
Straż stanowczo nie przywiązywała szczególnej wagi do powierzonej jej wielkiej misji obrony miasta przed nieznanym wrogiem – wałdacy grali w karty, kości i raksy, chłeptali jakiś podejrzany napitek ze skórzanych bukłaków, gadali i ziewali na całą szerokość paszczy, tępo gapiąc się przeze mnie w przeciwległą ścianę. Starając się mimo wszystko unikać bezpośrednich spojrzeń skradaliśmy się korytarzem, rzucając blade cienie, nieodróżnialne od odblasków pochodni. Len szedł jako pierwszy. Ja na wszelki wypadek trzymałam go za połę kurtki, bojąc się stracić z oczu, chociaż właściwie i tak nic nie widziałam – leciutka mgiełka z przodu, kłąb mgły, zanikający w dusznym powietrzu podziemi. Wydawało się też, że Wal nie potrzebuje wzroku – bezbłędnie szedł naszym śladem, raz na jakiś czas dotykając mojego ramienia i ostrzegając, że któryś ze strażników zbyt podejrzliwie zagapił się w naszym kierunku.
Myślałam, że idziemy prosto, ale po chwili spostrzegłam, że korytarz niezauważalnie zakręca w lewo i na dół, zwijając się spiralnie. Na trzecim albo czwartym zwoju w kamiennych ścianach zaczęły metalicznie połyskiwać żyły rudy. Sam korytarz rozszerzył się i teraz do sufitu nie dałoby się sięgnąć nawet czterołokciową tyczką, a dokładnie taka sama tyczka zmieściłaby się w poprzek.
Miasto nadal wydawało się wymarłe, tylko trzaskały pochodnie i raz na jakiś czas coś szeleściło zza zamkniętych drzwi. Mało tego, zniknęli również strażnicy.
– Len, czy jesteś pewien, że powinniśmy iść dalej? – szepnęłam, ciągnąc wampira za kurtkę. – Mam wrażenie, że skradamy się wzdłuż smoczego przełyku i nijak do nas nie dociera, gdzie jest ten smok! Wolałabym, żeby nie zamknął zębów za naszymi plecami!
– Już niedaleko – szepnął w odpowiedzi. – Kamień jest blisko, tuż-tuż…
Ciszę rozdarł sarkastyczny jękliwy śmiech. Moje zaklęcie rozleciało się na malutkie kawałeczki i niewidzialność spłynęła z nas jak woda z tłustych gęsi. Wampir i troll jak na komendę wyciągnęli miecze i zajęli pozycję bojową plecami do siebie, bezskutecznie próbując wypatrzeć wroga.
– Bliżej niż myślisz, wampirze! – powiedział głos, gdy już skończył się śmiać i korytarz popłynął mi przed oczyma, tonąc w mroku nieświadomości.
Wykład 17. Nekromancja
– Wolha! Wolha, na bogów! Ocknij się!
Najpierw poczułam ból w barkach i stawach ramion.
Powoli dochodząc do siebie, odkryłam, że moje ręce są wykręcone do góry i zdrętwiały pod ciężarem bezwładnie wiszącego ciała. Spróbowałam podeprzeć się nogami, ale i to udało się nie od razu – rozjeżdżały się i chwiały jak u wesołego chłopa wracającego do domu po północy. Ale chociaż ostatecznie nie udało mi się opuścić rąk, gwałtowny ból w ramionach zaczął się zmniejszać.
– Wolho, dość tej zabawy! Otwórz oczy!
Otworzyłam, nie wiedzieć czemu, jedno – lewe.
Pierwszą rzeczą na jakiej się skoncentrowało, był Wal, przykuty do przeciwległej ściany kajdanami na długim łańcuchu przerzuconym przez hak. Coś mi podpowiadało (i wyraźnie nie było to myślenie logiczne, które działało równie sprawnie, jak prawe oko), że ja znajduję się w równie opłakanym stanie. Lekko przekręciłam głowę i zobaczyłam Lena – jego łańcuch był znacznie mocniejszy, grubszy i z innego stopu – i skuwał ręce i nogi wampira.