Выбрать главу

– Co za koszmarny sen… – mruknęłam, zamykając oko z powrotem.

– Wolha! – oburzony ryk trolla zmusił mnie do otwarcia obu oczu i włączył procesy myślowe.

– Co się dzieje? Gdzie my jesteśmy?

– Spytaj o coś prostszego!

Potrząsnęłam głową, zrzucając z siebie resztki otępienia. Znajdowaliśmy się w całkiem sporej komnacie, albo raczej jaskini, która jednak urządzona była tak wykwintnie, że jej podziemnej lokalizacji prawie się nie odczuwało. Przeważającą część powierzchni zajmował niski płaski głaz, biały i gładki, o rozmiarach stołu na tuzin osób. Z kamienia sterczały pootwierane kajdany.

Ołtarz ofiarny, zrozumiałam. Ofiarny?!

Koło ściany, pod długimi, wypełnionymi książkami półkami stało prawdziwe biurko, brązowe, wypolerowane, zawalone papierami, zwojami, nieoszlifowanymi kamieniami szlachetnymi i jakimś żelastwem. Zza tego bałaganu dumnie wyglądał koniuszek stojącego w kałamarzu gęsiego pióra. Na podłodze leżał gobelin najkunsztowniejszej elfiej roboty, na którym przedstawiono las w promieniach słońca. Gra cieni odsłaniała dziwaczne zwierzęta, ptaki, motyle i pąki kwiatów, które się pojawiały na chwilę i natychmiast znikały pod prześlizgującym się spojrzeniem. Na tym bezcennym dziele sztuki, jak na zwykłej ścierce do podłogi, wyraźnie widać było ślady brudnych wałdaczych łap.

Podniosłam spojrzenie ku górze. Całe sklepienie jaskini było wyłożone kamieniami szlachetnymi. Odblaski światła na ostrych fasetkach oślepiały. Kamienie dobrano w ten sposób, by tworzyły przeplatające się kręgi, gwiazdy i wpisane w siebie trójkąty. Pstrokaty kalejdoskop wzorów tak mnie ogłupił, że nie od razu zorientowałam się, iż układają się one w gigantyczny pentagram. Nie pięć, nie pięćset, a dziesiątki i setki tysięcy kamieni! Co to miało być? Po co? Zwykła dekoracja? Co robi na suficie? O ile wiedziałam, ofiara powinna zostać umieszczona w środku pentagramu, a nie bardzo mogłam sobie wyobrazić, jak to zrobić.

– Foczka, uwolnij nas od tego żelastwa! – świszczącym szeptem poprosił Wal.

– Moja magia znikła! – szepnęłam w odpowiedzi. – Ktoś ją zablokował!

Na dźwięk szurających kroków na korytarzu zamilkliśmy. Zachrobotał klucz i drzwi otworzyły się na oścież. Malutki, kościsty i przygarbiony staruszek dokładnie zamknął je za swoimi plecami i opuścił zasuwę. Pod jego nogami plątał się kudłaty wałdaczek – znany nam złodziejaszek.

– No to jak się czują moi długo oczekiwani goście? – zaskrzeczał staruszek, wpatrując się w nas przenikliwymi głęboko osadzonymi oczkami. W odróżnieniu od bakałarza zielarstwa nowo przybyły był zupełnie łysy, a nieobecność brody nadrabiał gęstymi brwiami, przypominającymi kawałki waty. Na szyi staruszka na topornym złotym łańcuchu wisiał platynowy wisior – ni to rozgnieciona mysz, ni to kret w równie opłakanym stanie.

Król wałdaczy we własnej osobie.

Len skrzywił się i ledwie słyszalnie syknął z bólu.

– Co, nie podoba się? – wrednym tonem zapytał staruszek. – A nie ma co czytać cudzych myśli bez pozwolenia, nie ma co. Ja mam na takich chamów specjalny amulecik – im głębiej kopiesz, tym mocniej obrywasz.

Milczeliśmy pochmurnie, zgodnie z najlepszymi tradycjami ballad o uwięzionych przez Śpioka carewiczach.

– Tego szukaliście? – Staruszek skinął w kierunku krzesła, na które niedbale rzucono nasz miecz. – Możecie sobie zabierać… mnie on na nic… A i wam się już nie przyda.

Staruszek wpił się w mój podbródek suchymi jak pajęcze nóżki i twardymi jak szczypce raka palcami i zmusił mnie do podniesienia głowy.

– To ona? – srogo zapytał wałdaczka.

Złodziejaszek stanowczo skinął głową.

– Doskonale. Zostaw nas samych. I przekaż Wymrze z Mogiem i Żacą, że mają się natychmiast u mnie stawić.

Malutka paskuda błyskawicznie wyślizgnęła się z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Z wściekłością uniosłam górną wargę i staruszek spiesznie cofnął rękę.

– Dos-ko-na-le! – wymruczał, w ekstazie zacierając suchutkie dłonie. – Dziewica i wampir, na dokładkę białowłosy. Wspa-nia-le. Nawet nie liczyłem na takie szczęście.

– A na co pan liczył? – nie mogłam nie zapytać. Zawsze dobrze wiedzieć, jakie plany ma twój wróg.

– Widzisz, młoda panno… – Staruszka przepełniała niepohamowana radość z okazji pojmania nas, w związku z czym koniecznie musiał się z kimś podzielić swoim szczęściem. – Strasznie trudno jest złapać wampira. Nie da się go wyśledzić – jest niewidzialny dla amuletów, wygląda zwyczajnie, a uśmiecha się rzadko. Pozostaje zastawić pułapkę i to taką, żeby oprócz wampira nikt się w nią nie złapał. Czyli przynęta musi być specyficzna. A co może być bardziej specyficznego od jednego z artefaktów wiedźmiego kręgu?

Po błysku w oczach Lena zrozumiałam, że nic.

– Oparłem swoje plany na założeniu, że wampiry są skryte i ostrożne, a przy tym absurdalnie ksenofobiczne, więc nie zwrócą się po pomoc do Konwentu Magów – kontynuował staruszek. – Ale trafił mi się wampir nawet nie głupi, a kompletny idiota. Dokładnie tak jak liczyłem, nie zwrócił się do bakałarzy. Na dobitkę zabrał ze sobą adeptkę o równie pustym łbie, która nawet nie pofatygowała się maskować zaklęć i trolla, którego zła sława poprzedza na dobrą setkę wiorst. I z tym, pożal się Boże, oddziałem, spróbował potajemnie – ha, ha! – wślizgnąć się do siedziby nekromanty. Szanuję odwagę, ale głupota powinna być karalna. Możecie sobie na pożegnanie porozmawiać. Muszę jeszcze parę rzeczy przygotować do obrządku.

– Jakiego obrządku?! – wyrwało mi się kolejne mimowolne pytanie.

– Ofiarnego, ma się rozumieć – spokojnie odpowiedział staruszek, pakując na nos okulary i delikatnie otwierając na zakładce jedną z ksiąg.

– Hej no, tak się nie umawialiśmy! – wrzasnęłam. – Proszę natychmiast skończyć z tymi średniowiecznymi żartami! Złożę skargę do Konwentu!

– A proszę, proszę składać… – odruchowo powtórzył staruszek. – Duchy się zawsze na coś skarżą… Najczęściej bezpodstawnie.

– Ghyrowe sobie bezpodstawnie!

Staruszek, nie zwracając już uwagi na moje protesty, zmiótł z biurka papiery i rozłożył na nim jakieś skomplikowane szczypczyki, haczyki, zaostrzone stalowe sztyfty, przytargał z kąta pokoju mosiężny trójnóg i uroczyście ustawił go na środku biurka. Pod trójnogiem samoistnie zapalił się płomień, który tańczył na wypolerowanym blacie nie zostawiając śladów.

Ktoś zaczął walić pięścią w drzwi. Staruszek, nie odwracając się, pstryknął palcami, a zasuwa sama z siebie uniosła się nad haczykiem. Na korytarzu zebrał się prawie tuzin wałdaków, ale do pokoju weszło tylko trzech. Cała reszta została na czatach pod ponownie zamkniętymi drzwiami.

– Panie – ryknął największy, w misternie wykutej kolczudze, która ewidentnie została zdjęta z zabitego krasnoluda i hełmie udekorowanym rogami – na oko krowimi. – Zgodnie z rozkazem połowa strażników została wycofana, pochodnie wygaszono, górników wygoniono do sztolni. Na pierwszym poziomie jest niespokojnie, widziano jakiegoś stwora, nikogo nie zeżarł, ale wygląda na drapieżnego.

– A jak wygląda?

– Czort go wie. Nikt się dobrze nie przyjrzał.

– Przyjrzyjcie się i go zabijcie. I dopilnuj, żeby mnie więcej nie niepokojono takimi drobiazgami. I chyba zaczniemy. Od panny. Ona wytyczy ścieżkę, a przy okazji sobie poćwiczę. Złożenie ofiary z wampira jest znacznie bardziej skomplikowane, ma swoje małe haczyki, trzeba działać delikatnie, ale i pewnie. Władca wampirów… Niezła zdobycz… Nie spodziewałem się, oj nie… Jeżeli dobrze przeprowadzić obrządek… Hm, mam naprawdę niesamowite szczęście… Czego nie da się powiedzieć o was, he, he!