Len podszedł do ołtarza z demonstracyjną obojętnością. Wałdak brutalnie szarpnął łańcuchem, zmuszając wampira do położenia się na kamiennej płycie.
– Zaklęte łańcuchy – z dumą poinformował arcymag. – Specjalnie dla drogiego gościa.
– Domyśliłem się – z wyższością rzucił wampir, kładąc się na plecach. Stalowe obręcze natychmiast zacisnęły się na jego kostkach, nadgarstkach, talii i czole. Łańcuchów z Lena również nie zdjęto, a umocowano je do pierścieni na brzegach ołtarza.
Staruszek poślinił zaostrzony węgielek i z księgą w ręku zaczął wykonywać ostrożne szkice, kreśląc węglem po muskularnej piersi wampira. Nekromanta narysował siedem albo osiem run, postawił dużą kropkę pomiędzy piątym a szóstym żebrem z lewej strony, po czym cofnął się o krok, krytycznie oglądając swoje dzieło.
– A to się potem da zmyć? – podejrzliwie zapytał Len.
– Da się zmyć, da się! – krztusząc się ze śmiechu obiecał stary piernik. – Obmyć…
Staruszek skończył podziwiać skomplikowaną symbolikę i stękając, wsadził nos do szafki na ścianie, z której wyciągnął wysoki gliniany garnek, ozdobiony ornamentem przedstawiającym leszych i mawki. Mag poszeptał trochę i popstrykał palcami, po czym zerwał z garnka pokrywkę i ze środka wylało się zimne niebieskie światło. W garnku dogorywały węgle z kości salamandry. Używano ich do hartowania magicznych mieczy. Węgielek można było spokojnie wziąć do ręki i nawet bez problemu połknąć. Ale żelazo w zetknięciu z nim nagrzewało się gwałtownie. Potwierdzając moje podejrzenia, nekromanta wsadził do garnka coś podobnego do długiego i wąskiego noża z drewnianym trzonkiem. Z garnka wystrzelił snop iskier i usłyszeliśmy syk.
– I co da panu to karalne z punktu widzenia prawa działanie? – ironicznie zapytał wampir.
– Wieczną młodość – z roztargnieniem mruknął nekromanta, obserwując rozgrzewające się ostrze. – W tym celu mam zamiar przekroczyć próg, omijając po drodze parę stopni. Z pańską pomocą.
– Ale pan i tak jest jeszcze niczego sobie! – niezgodnie z prawdą stwierdził troll. Staruszek był w takim stanie, że czas już najwyższy był go zakopać i trzeba przyznać, że sama bardzo chciałam to zrobić. – Foczka, zrozumiałaś, co on powiedział?!
Niestety zrozumiałam.
– Teoria „podestu”. Próg jest przejściem na inny poziom energetyczny, który udostępnia ci nowe, jakościowo inne zaklęcia. Jeżeli różnica pomiędzy poziomami jest zbyt wielka, próg jest wysoki i przekroczenie go tak po prostu się nie uda. A schodkami nazywa się malutkie podpoziomy, po których można dotrzeć do progu w kilku krokach.
– I my jesteśmy takimi właśnie schodkami? – zrozumiał Wal.
– Na to wygląda. W chwili śmierci następuje ogromny wyrzut energii, którą może wykorzystać dowolny doświadczony mag, a już tym bardziej nekromanta.
– A po kiego licha mu wampir? Nałapałby panien w okolicznych wsiach i koniec problemów!
Wzruszyłam ramionami.
– A może dziewice są jeszcze rzadsze?
Wałdacy i troll zarechotali. Len uśmiechnął się, ale nekromanta tylko wzdrygnął się ze wstrętem.
– Dziewice… Czarne koty… Nowo narodzone dzieci… Wszystkie mają jedną wadę – chwila ich śmierci jest tylko chwilą. A ja potrzebuję długiej męczącej agonii – zaskrzeczał staruszek. W źrenicach nekromanty odbijały się rozżarzone krawędzie klingi. – Do takiej jest zdolna wyłącznie istota niemal nieśmiertelna – wampir w kwiecie wieku, bo po trzysetnym roku życia są tak samo podatni na zranienie, jak zwykli śmiertelnicy. A władca jest absolutnie nieśmiertelny i może umierać tyle, ile ja będę tego potrzebował. Godzinę. Dwie. Dzień. Tydzień. Dobę. Miesiąc. Chociaż mnie wystarczy kwadrans.
– Przynajmniej za to mogę podziękować – burknął Len.
– Przeprowadziłem mnóstwo eksperymentów – kontynuował nekromanta. – W poszukiwaniu odpowiedniej ofiary wypróbowałem wszystkie rasy rozumne i nierozumne, wszystko co żywe i nieumarłe. Nie ma żadnej istoty, jaka nie zostałaby złożona na ołtarzu nauki.
– I to nazywa pan nauką? – nie wytrzymałam. – Serię morderstw z zimną krwią w imię własnej nieśmiertelności?
– Nie tylko własnej – z rozdrażnieniem przerwał mi nekromanta. – Wszystkich wybranych. Całego Konwentu Magów. Znalezienie nieśmiertelności było celem mojej pracy naukowej, przez wiele lat finansowanej przez sam Konwent. A gdy moje badania w końcu zostały uwieńczone sukcesem i przedstawiłem magicznej radzie końcowy raport, mój temat nieoczekiwanie został zamknięty, zakazany i objęty tajemnicą, wszystkie notatki skonfiskowano i zniszczono, a laboratorium wyposażono ponownie i oddano na zatracenie żółtodziobym aspirantom alchemii, którym odbiło na punkcie uzyskania kamienia filozoficznego. Kamień filozoficzny! Tfu! Zamienić nieśmiertelność na pogoń za mitem! Ten Konwent jest tak tępy i ograniczony, że i kamień filozoficzny im nie pomoże – i to właśnie dlatego nie ma tam dla mnie miejsca… Nie, to dla nich nie ma miejsca obok mnie!
Pod koniec monologu nekromanta już nie przemawiał, a krzyczał, tryskając śliną i gestykulując rozżarzonym nożem. Instynktowny strach przed wariatami zamknął nam usta, nie pozwalając rzucić kolejnego dowcipu.
Prawdopodobnie to samo odczuwał Konwent Magów, słuchając natchnionej przemowy szalonego arcymaga. Uzyskać nieśmiertelność kosztem cudzego życia! Konwent nie skorzystałby z takiej metody nawet w celach eksperymentalnych… A zresztą, doskonale rozumiałam tego szaleńca. Zgadza się, magowie żyją długo. Ale nawet oni nie są nieśmiertelni. Magia może spowolnić proces starzenia, ale nie potrafi całkowicie go powstrzymać. I im dłużej żyjemy, tym mniej chcemy umrzeć, ile by nie powstało bajek o „zmęczonych życiem” magach…
– Panie, do świtu pozostała niecała godzina – warknął wałdak, stojący w pełnej szacunku odległości od nekromanty.
Arcymag urwał w pół słowa i ze zdumieniem spojrzał na ponownie ciemne ostrze.
– Przekleństwo! – syknął, w pośpiechu wsadzając narzędzie mordu do garnka z węglami. – Już ostygło? Że też nie sprawdziłem dokładnie najnowszej partii! Przeklęte krasnoludy! Oszuści, robią stop na oko. No nic, zapłacą mi za to!
– Nic takiego, nam się nie spieszy – zapewniłam go uprzejmie.
Tylko w bajkach paskudne wiedźmy używają miotły do mieszania w kotle żółci smoka, krwi nietoperzy, proszku ze szczurzych łapek i tym podobnych świństw, która to mieszanka wydziela obrzydliwy smród. W muzeum szkolnym przechowywano próbki kalibracyjne takich składników. „Epoka kamienia łupanego” – z pogardą zwykł mawiać o nich Almit.
Współczesny nekromanta potrzebował odrobiny wody destylowanej, wylanej do płaskiego metalowego talerza na trójnogu i fabrycznie zapakowanego proszku „Pakiet czarnoksięski numer 6, aromatyzowany, zużyć przed 7.04". Mag naderwał róg opakowania i okrężnymi ruchami wysypał jego zawartość do wody, która właśnie zaczynała się gotować. Równocześnie mieszał to wszystko drewnianą łopatką. Pakiet czarnoksięski zwarzył się jak kisiel i gęsto zabulgotał. Przyjemnie zapachniało konwaliami.
Nekromanta uważnie obserwował proces powstawania wywaru. Gdy tylko zmienił on swój początkowy szary kolor na wściekłą zieleń, mag zabrał talerz z ognia. Jego zawartość od razu przestała bulgotać i ze środka uniósł się wężyk dymu. Nekromanta złapał jedną ręką talerz, a drugą wypełniony wyliczeniami zwój i drobnymi kroczkami okrążył ołtarz, nie odrywając spojrzenia od pergaminu i szybko mamrocząc pod nosem zaklęcie. Dymek nie zanikał i wąziutką wstążką ciągnął się śladem nekromanty, póki nie zamknął się w pierścień, a dopiero potem zaczął wznosić się ku sufitowi.