Upiłam łyk soku, chwilę potrzymałam go w ustach i poczułam, że właśnie olśniła mnie genialna myśl. Oczywiście głupia.
– Wiesz co, wypij wszystko – pozwoliłam. Ze zdziwienia Wal prawie upuścił butelkę.
– Poważnie?
– A pij, pij. Moje zdrowie.
– Trucizny tam dodałaś, czy co? – podejrzliwie spytał troll, oglądając butelkę pod światło.
– Nie to nie. – Odwróciłam się do sali i zapraszająco pomachałam ręką. – Hej, chłopaki, kogo mam poczęstować wróżbiczką?
Stali bywalcy na wyścigi rzucili się ku ladzie, ale trafili na najeżonego Wala. Lewa ręka najemnika pewnie trzymała szyjkę butelki, podczas gdy w prawej błysnął krótki nóż do rzucania.
– Wynocha mi stąd, labarry! Foczka żartowała.
Miłośników darmowego poczęstunku wymiotło.
Drogocenny napój zaśpiewał i zabulgotał, przelewając się w gardło trolla. Wyczekawszy właściwy moment, wyrwałam z jego ręki pustą butelkę, którą zgodnie z tradycją planował rozwalić o ladę, i cicho gwizdnęłam, by zwrócić na siebie uwagę karczmarza.
– Hej, gospodarzu, proszę umyć butelkę i nalać do niej czegoś bezalkoholowego!
– Soku pomidorowego? Czy może wiśniowego?
– Nie, potrzebne mi coś przezroczystego i najtańszego.
Karczmarz jakoś podejrzanie parsknął i wymienił z Walem mrugnięcia, ale butelkę wziął, po czym znikł z widoku.
– Ja cię nie rozumiem. – Wal powąchał gruszewkę, skrzywił się i wielkopańskim gestem popchnął kufel po ladzie. Ubrany w łachmany i trzęsący się w delirium krasnolud złapał go obiema rękoma. – Rozumiem, że wywaliłaś pieniądze do kibla. A co ty tu masz? Pomidorowy? Pewnie w Dogewie się nauczyłaś? – Zakrztusiłam się.
– A skąd wiesz?
– A co ja niby, wampirów nie widziałem? I co oni widzą w tym paskudztwie – kwaśne, słodkawe i jeszcze słonawe na dokładkę. Ogólnie bgyryz. Tyle pożytku, że można gości straszyć.
– Bywałeś w Dogewie? Po co?
– Trzeba było – niewyraźnie odpowiedział Wal, wpychając do ust równocześnie obie papryczki.
Niezmienne hasło trolli najemników. Trzeba i tyle. Trzeba – postraszą zbyt pewnego siebie dłużnika albo konkurenta. Trzeba – zbudują dom, wykopią rów, zbudują tamę. Trzeba – zorganizują nieszczęśliwy wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Wezmą się właściwie za wszystko – tylko pamiętaj, żeby zapłacić.
Patrzyłam na Wala z nieukrywaną czułością, jak na ramę okna, przez które widać było Dogewę.
Troll stanowczo nie zasługiwał na moje ciepłe spojrzenie. Przeżuł papryczki i zarżał jak koń.
– Nie mów, że to ty masz chętkę na ichniego władcę? – wrzasnął z zachwytem, oglądając się na kumpli grających w karty przy stole. – Chłopaki, słyszeli? Nasza foczka ma niezłe wymagania!
Do basowego śmiechu trolli dołączyły falsety leszych i radosne pochrząkiwanie znowu wesołego krasnoluda.
– Żmurah wo imner! – ryknął jeden z trolli, podnosząc kufel. – Nagyr? Szett, maraella… Jok, bakaap!
Ze złością strzeliłam spojrzeniem i destylat w kuflu zapłonął. Ale trafiła kosa na kamień! Najemnik przykrył kufel szeroką dłonią, ogień zakrztusił się dymkiem i zgasł, po czym ten trolli drań głośno powtórzył w sposób zrozumiały dla ogółu, że żuraw na jedną noc jest zdecydowanie lepszy od wróbla na całe życie. Ze wszystkich stron rozległy się ironiczne gratulacje, zastukały kufle.
Zadzieranie z trollami to proszenie się o kłopoty. Ale w żadnym razie nie wolno okazywać, że ich żarty cię dotknęły. Jeżeli się zdenerwujesz albo zaczerwienisz, już się od ciebie nie odczepią. Będziesz sławna na cały Starmin.
– Głupi jesteś Wal i żarty masz głupie – powiedziałam spokojnie, dopijając sok. – Zazdrosnyś, czy co?
Teraz śmiano się już z Wala. Być zazdrosnym o kobietę?! Trudno o większą hańbę dla trolla.
– A już mi stulić pyski! – ryknął, podnosząc się ze stołka i tocząc po karczmie złym spojrzeniem. – Bo jak nie…
Hałas ucichł w jednej chwili. Uwagę zebranych nagle przyciągnęła mucha, która z bzyczeniem krążyła dookoła lampy. Właściciel na wszelki wypadek kucnął za ladą. Ale albo wróżbiczka miała dobry wpływ na charakter trolla, albo wstał dziś prawą nogą – w każdym razie po krótkiej przerwie Wal wrócił do naszej rozmowy.
– Bgyryz ta twoja Dogewa – oświadczył z przekonaniem, pstryknięciem palców zamawiając kufel piwa. Niitlno tam jak na cmentarzu, nawet nie ma komu mordy obić.
– A łbem o fontannę nie próbowałeś? – spytałam podchwytliwie.
– A ja słyszałem, że ty w końcu spróbowałaś? – z porozumiewawczym uśmiechem odpowiedział troll. – Urządziłaś strzygom powódź w połowie lata, Dom Narad osiadł, pół placu spłukało, kamienie trzeba było od nowa układać.
– Pani zamówienie, pani magiczko. – Po niepowstrzymanie drgających kącikach ust karczmarza można się było domyślić, że nowa zawartość butelki ma najpodlejszą możliwą jakość. Nie zniżając się do sprawdzania, niedbale włożyłam ją do torby. Kąciki uniosły się aż do uszu, zamieniając w szeroki wyszczerz. Ale co mi do tego?
Cudzego mi nie szkoda. Najważniejsza była brama.
Wykład 4. Jasnowidzenie
Brama nawet nie pisnęła. Przed pójściem do Temara nałożyłam na butelkę dwa zaklęcia. Pierwsze nadawało zawartości smak i zapach wina (miałam szczerą nadzieję, że utrzyma się przynajmniej do trzeciego łyku – iluzje zawsze były moim słabym punktem). Do kompletu dodałam czar maskujący, którego zadaniem było ukrycie pierwszego przed niezbyt dociekliwymi magami. Z tego czaru byłam zasłużenie dumna, gdyż własnoręcznie wygrzebałam i rozszyfrowałam formułę w jednym ze starożytnych foliałów ze szkolnej biblioteki. Oczywiście, gdy tylko zachwieje się pierwsze zaklęcie, drugie posypie się w ślad za nim, ale to już nie będzie miało znaczenia. I jeśli Almitowi nie uda się na oko odróżnić nalewki od zaczarowanego soku, to uczciwie zapracowałam na swoje pięć kładni. Bo nie należy zapominać również o „ryzyku zawodowym" – znalezienie adepta na podstawie stylu czarów jest równie proste, jak zabranie dziecku cukierka, a tak bezczelne oszustwo raczej mi się nie upiecze. Na szczęście „Rasy rozumne" już zaliczyłam, więc w najgorszym razie przeproszę i „uczciwie" obiecam nie żartować z wykładowców.
W Szkole panowała chłodna cisza poobiednia – wykłady się już skończyły, egzaminy jeszcze nie zaczęły. Moje kroki odbijały się w korytarzu dźwięcznym echem. Miejsce spotkania, jak w przypadku każdego spisku, wyznaczono na terenie neutralnym: łączniku na trzecim piętrze pomiędzy męskim a kobiecym skrzydłem. Na razie nie widać było śladu Temara. Usiadłam na szerokim parapecie, ze znużeniem oparłam głowę o witraż mikowego okna i natychmiast zaczęłam przysypiać, zmęczona nocną wartą w grobowcu rodzinnym kupca Ruchowicza spowodowaną podejrzeniem tegoż, że jego zmarły brat został strzygą. Strzygi nie znalazłam, ale gdzieś się faktycznie zagnieździła, o czym wyraziście świadczył trup kupca Ruchowicza znaleziony przy studni ku nieukrywanej radości wdowy, młodego, krzykliwie ubranego babsztyla. Oczywiście od niej nie udało mi się wyciągnąć nawet miedziaka.
Tymczasem na końcu korytarza kobiecego rozlało się mgliste lśnienie, z którego jak duch wyłoniła się Riona. Młoda pytia-aspirantka powoli i bezdźwięcznie płynęła korytarzem łokieć nad podłogą – nieuczesana, bosa, w długiej nocnej koszuli, z zapaloną spiralną świecą w prawym ręku i tomiszczem „Naukowe aspekty autohipnozy" w lewym.
Wydział Wróżbiarstwa cieszył się złą sławą. Ponieważ najbardziej znaczącym, robiącym wrażenie i nieuniknionym wydarzeniem w życiu człowieka była śmierć, to właśnie ją najczęściej przepowiadały pytie-adeptki. I niechajby zgadywały. Oczekiwanie na śmierć powodowało, że życie stawało się nie do zniesienia. Gdy tylko któraś z pytii pojawiała się na korytarzu, dookoła natychmiast pustoszało. Oburzenie pytii nie miało granic. „No wiecie co?! – krzyczały chórem. – My tu degustujemy wasze wywary, zmieniamy się w leszy wie co, boimy się kłaść do łóżka przez te wasze strzygi, a wy? Na kim my mamy ćwiczyć?"