"Na trupach! Tam macie stuprocentową pewność!" – odpowiadaliśmy chórem, przezornie opuszczając pole rażenia. Niestety, nie za każdym razem się udawało. Temar ze łzami w oczach błagał, bym nie odchodziła z umówionego miejsca, ponieważ będzie przebiegał tędy tylko jeden raz – w drodze na egzamin. Szkliste oczy Riony natomiast wyjątkowo mi się nie podobały. Wnioskując z objawów, pytia znajdowała się w transie, co groziło dokładnym proroctwem. Z drugiej strony pozostawała nadzieja, że zahipnotyzowana mnie nie zauważy.
Nie zauważyła. Przepłynęła obok, owiewając mnie oparami wody brzoskwiniowej. Odetchnęłam z ulgą i dziękczynnie wzniosłam oczy do sufitu. Ale pytia nie byłaby pytią, gdyby na koniec nie przepowiedziała jakiegoś świństwa. Prawie już zniknąwszy w mroku, zawisła nad figowcem, półobrócona w moją stronę.
– On szuka władzy nad śmiercią – szepnęła, żałośnie wykrzywiając wargi. – Ale śmierć już idzie jego śladem! Dziecko, zamknij krąg…
– Do mnie mówisz? Riona, czekaj!
Powinnam była ją dogonić i dokładniej przepytać, póki więź z tamtą stroną się nie zerwała, ale na drugim końcu korytarza pojawił się Temar, sapiąc pod ciężarem gigantycznego wazonu z kwiatami.
– Masz? – rzucił w biegu, skinieniem głowy prosząc, bym szła za nim. Dogoniłam go i ruszyliśmy dalej równym truchtem.
– Oczywiście.
– Doskonale! Wepchnij mi do kieszeni. – Wepchnęłam, chociaż zrobienie tego w biegu okazało się wcale nie takie proste. – W drugiej masz swoje honorarium.
Obiegłam Temara i kładnie przemigrowały do mojej garści. Adept gwałtownie wyhamował przed kolejnymi drzwiami po lewej stronie, hałaśliwie wypuścił powietrze, pewniej złapał wazon i z desperackim zdecydowaniem samobójcy ogłosił:
– No to idę!
– Połam pióro! – życzyłam z przyzwyczajenia, otwierając przed nim drzwi na oścież.
– Nie dziękuję! – odpowiedział jak echo, wślizgując się do audytorium. Przymknęłam drzwi, odruchowo prześlizgnęłam po nich spojrzeniem i zrozumiałam, że moje dni są policzone.
Napis na drzwiach głosił: „Cisza! Trwa egzamin!". I trochę niżej, na oficjalnym formularzu: „Egzorcyzmy. Ksan Perłow".
Jęknęłam głucho, oparłam się plecami o drzwi i powoli spełzłam po nich w dół.
Egzorcyzmy! Mistrz!!!
Niestety, jak zawsze nie udało mi się umrzeć na miejscu z powodu pękniętego ze strachu serca i strach zastąpiony został wilczym głodem. No nie, przecież koniec końców mistrz mnie nie zabije. Ale już posadzenie do karceru o chlebie i wodzie z dodatkiem aktywności wychowawczo-społecznej jak najbardziej wchodziło w rachubę.
Ziemniaków, obranych przeze mnie w ciągu lat nauki, w zupełności starczyłoby na wybudowanie drugiej Szkoły. Tak więc najrozsądniejsze było najedzenie się na zapas i to możliwie szybko.
Wróciłam do pokoju i w pierwszej kolejności wsadziłam głowę do szafy chłodzącej – pudła z desek o rozmiarach dwie na dwie stopy, wewnątrz obitego blachą. Na górnej i dolnej półeczce na płytkich podstawkach leżał lód magiczny, który nie topił się nawet w południe latem i podtrzymywał wewnątrz pudła niską temperaturę. Co wieczór trzeba go było odnawiać, o czym konsekwentnie zapominałyśmy i do rana szafę zalewała woda.
Szafa chłodząca przeznaczona była do przechowywania eliksirów i wywarów, ale ja i moja współlokatorka używałyśmy jej zgodnie z zasadą: „złego diabli nie wezmą" i przy okazji pakowałyśmy do środka szybko psujące się jedzenie. Odsunęłam na bok pęczek szczurzych ogonów, fiolkę z paznokciami topielców, gnijący koperek i słoiczek z wiele obiecującym napisem „!!TRUCIZNA!!", za którymi znalazłam talerz z zimną kurzą nogą i dojrzały pomidor. Rzuciłam ostrożne spojrzenie na koleżankę, która akurat sprzątała pokój i dodałam do tego skromnego posiłku pajdę czarnego chleba z masłem i szklankę kompotu jabłkowego.
Welka wydała z siebie długie, przeciągłe i oskarżycielskie westchnienie. Pozwolić sobie na Koszmarnie Kaloryczny Chleb i Koszmarnie Cholesterolowe Masło, popijając to Słodkim Kompotem mógł tylko samobójca. Welka miała bzika na punkcie diety. Jej wykłady na temat jedzenia wywoływały u mnie kolkę żołądkową. Nie ani chleba, ani słoniny, ani masła, ani orzechów, ani cukierków ani ciastek, ani niczego innego, co byłoby smaczne lub pożywne. Wiedziała, ile kalorii zawiera kromka chleba i ile czasu potrzeba, by spalić je na leżąco, siedząco, stojąco lub ciężką pracą fizyczną. Im bardziej sycący był produkt, tym większy wstręt budził w mojej przyjaciółce. Nawet warzywa nie były dla niej dość dobre. Od fasoli, ziemniaków czy grochu odrzucało ją jak strzygę od krzyża. Jedynym produktem, który nie budził w Welce żadnych obaw, były jabłka. Pochłaniała je w dowolnych ilościach i o dowolnej porze, w związku z czym soczyste chrupanie dość często budziło mnie w samym środku nocy.
Wcale nie wydawało mi się, by Welka była tak niesamowicie gruba. Przeciwnie, miałam wrażenie, że jest całkiem kształtna, ale przyjaciółka nie dawała się przekonać. „Łatwo ci mówić, ty nie masz problemów z nadwagą…” – jęczała smętnie, co wieczór mierząc talię kawałkiem starego sznurka. Za „nadwagę” uważała wszystko, z wyjątkiem szkieletu.
Nie rozumiałam, jak można zazdrościć pomocy naukowej z gabinetu anatomii. Zachłannie wylizując talerz po dwóch porcjach smażonych ziemniaków ze słoniną, próbowałam nie patrzeć na gotowaną marchewkę – podstawę posiłku Welki. Dieta „trzy marchewki na obiad, dwie na kolację i jedna na śniadanie” się nie sprawdziła – chyba że za efekt uznamy wysypkę na twarzy, która została przez przyjaciółkę potraktowana jako dobry znak – że niby z organizmu zaczynają wyprowadzać się węglowodany. Potem nadeszła kolej na dietę z surówki kapuścianej. Po niej było serożywienie i żywienie rozdzielne. Rozdzielne dosłownie, ponieważ ja gotowałam dla siebie, a Welka piła maślankę i czytała mi kazania figurozbawcze.
A najgorsze było dopiero przed nami. Jakiś drań opowiedział mojej przyjaciółce o diecie z gotowanej ryby słodkowodnej, po której Welka zamknęła się w łazience na trzy godziny i wyszła stamtąd zdecydowanie chudsza, bledsza i z czarnymi workami pod oczami. Była zachwycona, ale jednak nigdy nie zaryzykowała powtórzenia eksperymentu.
Oddając honory kurzej nodze, z roztargnieniem śledziłam, jak Welka przebiera i sortuje papiery tworzące chaotyczny stos na jej łóżku. Sesja przeleciała nad naszymi głowami jak huragan nad młodym lasem – ktoś się złamał i został skreślony, ktoś ugiął się i czekało go drugie podejście, ale większość przetrwała, stojąc prosto, i delektowała się krótką przerwą, odrzuciwszy byle dalej konspekty, które już zdążyły się dokumentnie znudzić.
Część papierów Welka spopielała w miejscu, część układała na biurku, coś odsuwała na bok, by przejrzeć w wolnej chwili. Gdy moją uwagę przykuło stłumione rzężenie, było już za późno. Zdążyła zapoznać się z moim ostatnim arcydziełem.
Od razu powiem, że nigdy nie cierpiałam na nadmiar zdolności plastycznych, a to właśnie płótno było tego wyraźnym potwierdzeniem. Od samego początku wiadomo było, że praca tej skali jest ponad moje siły, ale natchnienie spłynęło na mnie i uparcie żądało ujścia, pragnąc uwiecznić węglem moją walkę na śmierć i życie z dogewskim potworem. Z całego krajobrazu bezsprzecznie podobała mi się tylko fontanna – bezkształtna kupa gruzów w tle. Drzewa i krzaki przypominały niepielone od zarania dziejów poletko marchewki, a kocie łby ulicy zmieniły się w chaotycznie leżące głazy, po których, jak kozice górskie, rześko skakali sobie uczestnicy wydarzeń. Mój przeciwnik przypominał przebitego szpilką, źle startego zębatego kleksa i robił wrażenie cokolwiek smętne. Przez godzinę męczyłam się nad autoportretem, by ostatecznie poddać się z myślą, że zmiana bohatera wyjdzie obrazowi na dobre i zamienić szpetną rozkraczoną babę w coś, co miało przedstawiać Lena. Nie wiem, jak mi się to udało, ale wampir i kudłak wyszli podobni do siebie jak bliźniacy. Twarze bohaterów były moim słabym punktem i próbując uzyskać maksymalne podobieństwo do oryginałów, przetarłam płótno na wylot.