Cóż, “gość honorowy" brzmiało bardziej optymistycznie niż “danie główne". Ale w czym mam pójść? Prawie wszystko było pogniecione i przepocone. Na głowie kołtun – trzeba było się czesać natychmiast, a nie i zerkać, aż włosy wyschną. Buty pokryte warstwą rudego błota. I niby gdzie mam je umyć?
“Umyj szyję, reszta ujdzie i tak" – złośliwie doradził głos wewnętrzny.
Do drzwi ktoś zapukał i do świetlicy ostrożnie zajrzała Kryna.
– Dziecko, wołają cię do Domu Narad.
– Tak, tak, już wiem.
– Pożyczyć ci spódnicę?
Na taką propozycję kamień mi spadł z serca. Czysta bluzka, spódnica – i można się pokazać w przyzwoitym wampirzym towarzystwie.
– Tak, proszę. Co bym ja bez pani zrobiła…
– Drobiazg, dziecko. – Kryna już przesuwała wieszaki w szafie. – Ta chyba będzie pasować. Albo, jak chcesz, przymierz czarną, jest bardziej oficjalna…
Ale natychmiast spodobała mi się biała, luźna, sięgająca do kostek spódnica z długimi rozcięciami do połowy biodra. Akurat do połowy miałam biodra całkiem niczego sobie. Spodziewałam się uwag odnośnie bluzki, przeświecającej jak rzeszoto, ale Kryna pochwaliła krój i powiedziała, że wyglądam bardzo elegancko. Podczas gdy ja, zagryzłszy wargi, szarpałam grzebieniem kołtun, wyciągnęła ze skrzyni owinięte w zamsz białe pantofle na wysokim obcasie, które podniosły mnie nad podłogę na dobre pół piędzi. W Szkole zabrania się chodzenia na szpilkach, w związku z czym czułam się wyjątkowo niepewnie, ale za nic nie zgodziłabym się z nimi rozstać.
– Dobrze, dziecko, doskonale – pochwaliła Kryna. -Idź, już na ciebie czekają.
– Gdzie?
– Południowym ramieniem krzyża, trzeci dom od fontanny.
– A… mam coś ze sobą zabrać?
– Po co? – Kryna ze zdziwieniem uniosła brwi. – To tylko kolacja. Nieoficjalna.
– Znaczy… Nie mam tam przypadkiem wygłosić jakiejś mowy?
– Nie, coś ty! Już cię przedstawiono władcy i Starszym. Przywitaj się i od razu siadaj do stołu.
Westchnęłam i rzuciłam tęskne spojrzenie na oparty o komodę miecz. Ale co tam, jeśli mam zginąć od zębów wampira, niech to przynajmniej będzie sympatyczny wampir.
Rozdział 5
N a dworze było ciemno choć oko wykol. Księżyc zrejterował za puchatą chmurkę, wyraźnie nie życząc sobie obserwować mego smutnego losu. Gwiazdy mrugały zimno i złośliwie. Wśród rzadkich krzaków przenikliwie śpiewały duże zielone cykady. W oddali coś skrzekotało – prawdopodobnie żaby, chociaż tutaj, w Dogewie, niczego nie można było być pewnym. Ani jednego płomyczka, nawet iskierki, żadnych oznak cywilizacji oprócz ciepłego pyska Stokrotki, którą długo obmacywałam w kompletnym mroku. Niechby się chociaż jedno okno zaświeciło. Wszyscy już śpią, czy jak? A może właśnie nie śpią? Podkradają się, podchodzą do lądowania, wyciągają uzbrojone w pazury łapy w stronę delikatnej dziewczęcej szyi…
Ręka, która dotknęła mojego ramienia, bynajmniej nie miała pazurów. Palce jak to palce, długie, delikatne, paznokcie też jak paznokcie, dokładnie obcięte. Wampir, który pukał w okno, cierpliwie czekał na mnie przy ganku. W następnej sekundzie zawył i zgiął się wpół, rozpaczliwie krzyżując ręce poniżej pasa.
– Ojej, przepraszam… – wykrztusiłam zmieszana. -To odruchowo…
– Ooo… Ni… nic takiego… – skłamał odważnie. – P-proszę za mną, odprowadzę panią.
Szłam nieco za nim i słyszałam, jak dusi jęki i się potyka. “Niechby lepiej mnie ugryzł" – kajałam się w myślach.
Z przodu coś zaszurało – to załatwiony przeze mnie wampir próbował namacać gałkę w drzwiach, ale ona wyślizgiwała mu się z palców jak piskorz w mętnej kałuży. Samoobrona udała mi się nieźle.
Ale w końcu gałka poddała się, przekręciła, drzwi zaskrzypiały i zobaczyłam czarną pustkę na tle szarej framugi. Wampir, nie puszczając gałki i jednocześnie próbując trzymać się możliwie najdalej ode mnie, skinął w kierunku prostokątnej dziury donikąd.
Obejrzawszy się po raz ostatni, straceńczo przestąpiłam próg. Drzwi zatrzasnęły się za plecami jak wieko trumny. Mrok i cisza owinęły mnie grubym kokonem. Stałam, chwiejąc się na obcasach i oceniając sytuację. Do jakiego grobowca mnie zaciągnięto? Po chwili namysłu doszłam do wniosku, że jestem w przedpokoju, a sam grobowiec znajduje się gdzieś wzdłuż korytarza, może w piwnicy. Wyciągnęłam ręce i zrobiłam kilka niepewnych kroków. Pustka. I bardzo nieprzyjemne choć niczym nieuzasadnione przeczucie, że podłoga zaraz się skończy. Jeszcze dwa kroki i coś uderzyło mnie w pierś. Złapałam tajemniczą istotę za rogi. Rogi okazały się krótkie, kwadratowe i drewniane w dotyku. Pomiędzy nimi; rosła długa gładka sierść.
– Hej, jest tu ktoś żywy? – wrzasnęłam, tracąc cierpliwość.
I w tym momencie jedna za drugą zapaliły się świece, sprawiając, że zamrugałam i zmrużyłam oczy. Stałam na środku długiej komnaty, ściskając oparcie niskiego krzesła i obmacywałam potylicę siedzącego na nim wampira. Za krzesłem znajdował się stół na trzydzieści osób, przy którym siedzieli goście. Trzy kandelabry, rozgałęzione jak rogi szlachetnego jelenia dziesięciolatka, oświetlały biały obrus zastawiony najprzeróżniejszym jedzeniem. Ugięły się pode mną obcasy i zachwiałam się, desperacko chwytając się krzesła. Wiatr-złośliwiec otworzył drzwi na oścież i z ciekawością przeleciał przez komnatę. Lekka biała spódnica uniosła się jak balonik i siedzący przy stole mieli okazję obejrzeć moje biodra nie do połowy, a do samej góry.
Trzeba powiedzieć, że nie pozwolili sobie nawet na jeden chichot. Póki walczyłam ze spódnicą, ktoś wstał i zamknął drzwi na zasuwę. W atmosferze pogrzebowej powagi jeden ze Starszych podniósł się, sucho i oficjalnie powitał mnie, przedstawił gościom i uprzejmie wysunął przeznaczone dla mnie krzesło. Zastanowiłam się przez chwilę. Gdybym była choćby bakałarzem czwartego, najniższego stopnia, uznałabym, że mnie obrażono. Moje miejsce znajdowało się na przeciwnym krańcu stołu niż miejsce Lena, a do tego przy dłuższej krawędzi, tak że władcę zasłaniało mi dwadzieścia osiem ramion i czternaście głów. Dobra, może byłam tylko adeptką, ale jednak gościem. A gość powinien siedzieć obok albo przynajmniej naprzeciwko gospodarza.