Выбрать главу

Tymczasem skrzydlaty posłaniec do reszty zapomniał o powierzonej mu misji, ziewnął, pomlaskał i zamknął oczy, godząc się z moją obecnością w pokoju. Zakasłałam delikatnie. On ożywił się, przeszył mnie zabójczym spojrzeniem i niechętnie, jakby z łaski, narobił na podłogę. Poseł raczej nie pozwoliłby sobie na takie zachowanie, złapałam ręcznik, zwinęłam i rzuciłam w delikwenta, który zerwał się z belki i zatrzepotał skrzydłami, miotając się po pokoju w poszukiwaniu wyjścia. Podniosłam ręcznik i zaczęłam groźnie kręcić nim nad głową, spychając nietoperza w kierunku okna, przez które po krótkiej walce opuścił pokój, piskliwie przeklinając moją rodzinę na kilka pokoleń wstecz.

Przymknęłam okno, błyskawicznie zrzuciłam z siebie ubranie i wślizgnęłam się pod kołdrę. W wiejskich chałupach z glinianą polepą pościel w ciągu zaledwie paru godzin robi się wilgotna, a bliżej ranka stęchłe powietrze ciśnie pierś jak płyta nagrobna. Wampiry, mieszkające w takich samych warunkach, znalazły jakiś sposób na walkę z tym cholerstwem. Czyste i świeże prześcieradło kusząco szeleściło pod moim umęczonym ciałem. Pachniało jaśminem. Z drugiej strony – ludzcy wieśniacy trzymają w izbach kury i świnie, po ławkach co rano stepują sobie koźlątka, a tu izby są mniejsze, ale za to wiele czystsze i bardziej przytulne. Brakowało tylko kociego mruczenia pod bokiem. Ale w całej Dogewie chyba nie było kotów.

Jeszcze bardziej spodobał mi się całkowity brak niechcianych sąsiadów, takich jak pchły, myszy, pluskwy i karaluchy. Nic nigdzie nie skrobało, nie piszczało, nie gryzło i nie trzeba było wstawiać nóg łóżka do miednic z wodą. Mimo obcego otoczenia nawał wrażeń i długa droga ukołysały mnie w parę minut.

Już zaczynałam drzemać, gdy jeden z czworonogich mieszkańców Dogewy zdecydował się wynagrodzić mi brak kociego mruczenia i zawył długo i tęsknie, tak że natychmiast pokryłam się gęsią skórką jak cieplarniany ogórek. Pies starannie wyciągał jękliwe pasaże, naśladując wiatr, któremu zdarzyło się zaplątać w szyjce butelki od piwa. Miałam nadzieję, że po zakończeniu solówki się zamknie, ale jego bracia uznali za niezbędne podchwycić cichnącą nutę, wprowadzić element wielogłosu i dać mi okazję delektowania się śpiewem chóralnym. Im dłużej słuchałam, tym większe podejrzenia budziły we mnie ich umiejętności zawodowe. Ani razu nie zerwali melodii, nie ucięli pianissima, nie zniżyli się do wulgarnego szczekania. Śpiewali. Wyraziście. Z talentem. Tak jak mogły śpiewać tylko wilki czystej krwi. Przypomniałam sobie milczące psy, niechętnie schodzące z drogi Stokrotce, ich tęskne żółte oczy, szare jasnobrzuche futra i schowałam się pod kołdrę z głową. Lubię wilki. Fascynuje mnie ich wycie. Ale słuchanie go pod otwartym oknem jest ćwiczeniem dla ludzi o wyjątkowo mocnych nerwach. Co prawda panowie wilcy lepiej ode mnie wiedzieli, kogo mają zjadać, a komu śpiewać kołysanki. Wkładali w śpiew całą duszę i moja własna dusza koniec końców poczuła przypływ odwagi, zebrała się w sobie, wyniosła z pięt i rozpełzła po całym ciele, tak jak powinna.

Myśleli, że śpię i cicho rozmawiali na podwórku pod jabłonią. Blady świt wpełzał mgłą przez okno. Wyobraziłam sobie myszkę. Malutką szarą myszkę, którą zauważyłam wczoraj przy drewutni. Myszka obudziła się. Wylazła z norki i przebierając łapkami przecięła podwórko. Zimne krople rosy błyszczały na źdźbłach trawy jak wilcze łzy. Jasne futerko na brzuszku przemokło i pozlepiało się, myszka stanęła słupka, trzymając w powietrzu różowe łapki i zaczęła nasłuchiwać. Ja słuchałam wraz z nią.

– Len, oni sobie z nas kpią. Ludzie zawsze nas nienawidzili.

– Ale nie magowie.

– Magowie też są ludźmi.

– Nie podnoś głosu. Obudzisz.

– Kogo przysłali na pomoc? Najpierw bakałarza magii teoretycznej. Potrzebowaliśmy praktyka, młodego i silnego, a przyjechał szacowny staruszek w okularach. I co on niby miał zrobić, skoro ta poczwara przed nim zeżarła trzech praktyków i nawet się nie zakrztusiła?

– Sam zdecydował, że zostanie.

– Powinniśmy byli go przekonać. Teraz ta dziewczyna! Nawet nie bakałarz. Adeptka… Zielone jabłuszko. Odrzut z uczelni. I zdecydowali, że odsiew odbędzie się w taki oto sposób…

– Rekomendował ją mój stary przyjaciel.

– Len, jeśli ona zginie, już nie będziesz miał przyjaciół wśród ludzi. Spróbuj najszybciej jak się da odesłać ją do domu. Nie rozumiesz, czy jak? Zniszczą nas. Zetrą Dogewę z powierzchni ziemi.

– Lepiej, żeby zrobił to potwór?

– Jeśli on nie zostawi Dogewy w spokoju, zawsze możemy przenieść się do Arlissu albo Lesku. A ludzie znajdą nas wszędzie. Żadna z dwunastu dolin nie wytrzyma ataku hordy uzbrojonych fanatyków. Nie chodzi nawet o wojnę. Na wojnie bierze się więźniów i oszczędza dzieci. A ludzie nie potrzebują nas nawet w charakterze niewolników. Len, to będzie masowa rzeź. Powstrzymaj ją, póki nie jest za późno.

Len milczał przez dłuższą chwilę. Mysz opadła na cztery łapki i zaczęła węszyć.

– Dobrze. Dziś odjedzie.

– Mam nadzieję.

Odłączyłam się, pozwalając myszce na powrót do norki. Jak zwykle nic dobrego o sobie nie usłyszałam. “Zielone jabłuszko". A może jestem wcześnie dojrzewającą odmianą? A że trochę kwaskowa, to tym lepiej – może potwór zejdzie z powodu kolki w brzuchu. Ale niechby to! Starszym jednak udało się przeciągnąć Lena na swoją stronę. Przynajmniej przekonałam się, że potwór naprawdę istnieje, a wszystkie przypisane mu straszne czyny faktycznie miały miejsce.

Oczywiście pod warunkiem, że nie był to spektakl odegrany specjalnie dla mnie.

Rozdział 7

Znowu zasnęłam, ponieważ pokój zdążył przesiąknąć apetycznym zapachem naleśników, zdolnym podnieść z grobu truposza. Sennie wyplątałam rękę z odmętów kołdry, pstryknęłam palcami i moje ubranie jak gromadka niechlujnych ptaszków uniosło się z krzesła, przeleciało przez pokój i opadło na pościel. Naciągając koszulę, przypominałam sobie podsłuchaną rozmowę. Ciekawe, poczekają do wieczora, czy wykopią mnie z Dogewy zaraz po śniadaniu?

W kuchni czekała zarumieniona Kryna, która właśnie kończyła myć dzieżę od ciasta. Chętnie podtrzymawszy rozmowę o dobrej pogodzie i spróbowawszy naleśników ze śmietaną, z trudem podniosłam się z ławy, stłumiłam syte beknięcie, uprzejmie podziękowałam gospodyni i wyszłam na dwór.

Stokrotka, osiodłana i niezadowolona, stała przy ganku przytrzymywana za uzdę przez chudego wyrostka w wieku około trzynastu lat. Zaczął okrężnie. Przyznałam, że spałam doskonale, jadłam jeszcze lepiej i w ogóle bardzo mi się tu u nich podoba. Chłopak obdarzył mnie szczerbatym uśmiechem i obiecał, że przy następnej wizycie też się nie rozczaruję. W tajemnicy zdradziłam mu, że zamierzam pozostać w Dogewie do końca życia i nawet wybrałam miejsce, gdzie mnie pochowają – o, pod tamtą osiką.

Nie trzeba było przysyłać chłopaczka z tak wyrazistą mimiką. Kolejno zademonstrował zdziwienie, strach i zamieszanie, a potem nieśmiało powiedział, że powinnam pojechać sobie dobrowolnie albo będzie musiał mnie do tego… skłonić.

Byłam najedzona i w dobrodusznym nastroju, więc nie zamieniłam Bogu ducha winnego dziecięcia w ropuchę. Po prostu strzeliłam z oczu parą bardzo efektownych błyskawic, a następnie złośliwym tonem zaproponowałam, żeby spróbował.

Chłopak wykazał się zdrowym rozsądkiem i zwiał. Ja głaskałam Stokrotkę i niecierpliwie czekałam na ciąg dalszy.