Niedługo przed obliczem mojej skromnej osoby pojawiła się Rada Starszych w pełnym składzie, w liczbie sztuk trzech i na trzy głosy zaczęła czynić aluzje, że tak w ogóle to miło było i tak dalej, ale wszystko co dobre się kiedyś kończy. Ja stawiałam opór jak cnotliwa mniszka do której próbuje się dobierać trójka rozpustników. Nie, nie wyjadę z Dogewy. A jeśli spróbują wyrzucić mnie siłą to najpierw będą musieli wykopać osikę (tę właśnie, która tak bardzo spodobała mi się w charakterze przyszłego nagrobka), ponieważ uczepię się jej rękoma i nogami i będę się drzeć. By nie wątpili w powagę moich zamiarów, mocniej objęłam drzewko, odkaszlnęłam i niezbyt głośno (na próbę) śpiewnie krzyknęłam długie “A!".
Dogewa nie miała jeszcze okazji gościć szurniętych adeptek i wcześni przechodnie postanowili obejrzeć sobie ów niesamowity fenomen z bliska. Ale ja zdecydowałam, że co za dużo to niezdrowo, puściłam osikę i udałam, że uderzyłam się w nogę, popierając wrzask paroma odpowiednimi wyrażeniami.
W tym momencie zjawił się władca, który tak naprawdę powinien był cały ten spektakl rozpocząć. Wyglądał tak imponująco, że muszę przyznać, iż się nieco przeraziłam. Na starannie uczesanych włosach lśniła złota obręcz z dużym szmaragdem w kształcie rombu, a w miejscu wyświechtanego ubrania znajdowało się jasne workopodobne coś, przywodzące na myśl odświętną togę mistrza i powiewające nawet bez pomocy wiatru.
– Jesteś dorosłą, mądrą kobietą! – patetycznie zaczął Len, wyraźnie na potrzeby Starszych ze wzruszeniem przysłuchujących się jego przemowie.
(“Ani jedno, ani drugie, ani trzecie" – pomyślałam).
– Powinnaś rozumieć, jakie niebezpieczeństwo ściągasz na siebie i na nasze głowy, pozostając w Dogewie. Ludzie uzbroili się przeciwko wampirom. Jeżeli nie wrócisz do Szkoły cała i zdrowa…
– Tę piosenkę już słyszałam – przerwałam bez najmniejszego szacunku, przykucnęłam i z autentyczną ciekawością pociągnęłam brzeżek samoruszającego się wora. Ku mojemu zachwytowi pod nim odnalazły się wczorajsze wytarte spodnie. Len szybko obciągnął szatę, ukradkiem pokazując mi zaciśniętą pięść.
– W takim razie odjedź.
– Pojadę. Jak będę chciała.
– A czemu nie miałabyś zachcieć już teraz zaraz? -podchwytliwie zaproponował władca.
– Niby po co? Tu mi dobrze, tu mi ciepło – karmią jak tuczne prosię, na noc opowiadają wesołe bajki, z rana pokazują przedstawienia. – Wyprostowałam się i popatrzyłam Lenowi prosto w oczy. Wampir tylko westchnął.
– Wolho, tak będzie lepiej. Nie myśl, że cię wyganiamy, bo nie lubimy. Ale jest dla nas bardzo ważne, by ludzie dowiedzieli się prawdy o Dogewie. My… odpowiednio wynagrodzimy cię za pomoc. – Len popatrzył na mnie znacząco.
– W tej chwili prawda wygląda następująco – oznajmiłam nieprzekupnym tonem rewizora. – Żaden potwór nie istnieje. Wampiry starannie ukrywają, co się stało z zaginionymi magami i mnie wyganiają z Dogewy, żebym nie zdążyła się niczego dowiedzieć.
– Nie powiesz tego! – oburzył się.
– Powiem.
– Nie ośmielisz się!
– Zobaczymy!
Gdybym była bryłą lodu, stopiłabym się pod jego spojrzeniem. A potem odwrócił się gwałtownie i odszedł, nie oglądając się za siebie. I tak przy pełnym braku aprobaty ze strony władzy wewnętrznej i zewnętrznej Dogewa znalazła się całkowicie w moim władaniu.
A dzień dopiero się zaczynał, w związku z czym można było spędzić go z jak największym pożytkiem!
Tak więc, skoro już wpakowałam głowę w paszczę wampira, co przeszkadza mi przeliczyć jego zęby? Innymi słowy, pozbawiona możliwości przysłużenia się społeczeństwu, postanowiłam zająć się samokształceniem.
I póki mnie nikt nie rusza, zebrać materiały do pracy zaliczeniowej.
Zaczęłam od podstawowych prawd. “Krwiopijcy" Idora zostali wykorzystani jako poradnik praktyczny. Sumiennie przestudiowałam księgę od deski do deski, podkreśliłam kluczowe ustępy i udałam się, by je zanegować.
Jako pierwszy i podstawowy domowy środek obrony przed wampirami w książce wymieniono czosnek. Najuważniej jak mogłam przekopałam się przez rozdział, ale nigdzie nie znalazłam określenia jego rodzaju. Czy powinien być zimowy czy letni? Wyhodowany z ząbka, czy z odroślą? Czy do obrony nada się zielona nać? A niedojrzałe różowawe główki i kwiaty? Dla czystości eksperymentu wzięłam klasyczną ciężką i soczystą główkę zeszłorocznego czosnku z przypalonymi korzeniami. Pozostało tylko oszacować stopień efektywności oraz promień działania i tym właśnie się zajęłam, wybrawszy w charakterze wampira doświadczalnego moją gospodynię. Zajrzawszy przez okno od podwórka, zobaczyłam ją przy piecu w otoczeniu dymiących kociołków i posiekanych warzyw. Schowawszy główkę do lewej kieszeni kurtki, w milczeniu przedefilowałam obok Kryny, patrząc dokładnie obok niej na leżący koło lustra grzebień.
Żadnego efektu. Uczesawszy się dla niepoznaki, skomplikowałam doświadczenie, przesunąwszy czosnek do ręki. Widocznie trzymałam go niewłaściwie, bo znowu nie podziałał. Na podwórku dokładnie obejrzałam sobie leczniczą bulwę. Nie miała żadnych zewnętrznych wad, w związku z czym coś się chyba zepsuło od wewnątrz.
Wybrałam najbardziej podejrzany ząbek, rozpłaszczyłam obcasem i obejrzałam sobie smętny wynik. Hm, czosnek lepszej jakości mi się w życiu nie trafił. Może na wampiry działa właśnie tłuczony czosnek? Złożywszy się na ołtarzu nauki, dokładnie przeżułam jeden ząbek, po czym nawiedziło mnie straszne podejrzenie, że jedynym wampirem w Dogewie jestem ja. Zalatując czosnkiem i próbując nie wąchać wydychanego powietrza, podeszłam do Kryny i niewinnie patrząc jej w oczy spytałam, czy szanowna gospodyni doświadczalna nie potrzebuje przypadkiem mojej skromnej pomocy.
Potrzebowała i to bardzo. Sos do mięsa po dogewsku już się gotował, a o czosnku do niego zapomniała, teraz więc próbowała rozerwać się pomiędzy piecem i deską do krojenia, na której rozłożone były ząbki.
Cóż, wynik negatywny to też jakiś wynik. Nie bez trudu pozbyłam się posmaku czosnku w ustach i przeszłam do drugiej serii doświadczeń. Tym razem w dziedzinie optyki. Czy wampiry odbijają się w lustrach? W pokoju na drzwiach szafy wisiało średniej wielkości lustro w drewnianej ramie, ale nigdy nie widziałam, żeby Kryna się w nim przeglądała. Może powieszono je właśnie w oczekiwaniu na mój przyjazd? Zdjęłam lustro z gwoździa. Na drzwiach pozostała ciemna okrągła plama. Znaczy, jednak jest tu od dawna. Ale po co? Żeby malować niewidzialne wargi? Skubać niewidzialne brwi? Siadłam plecami do kuchni i postawiłam lustro na kolanach. Przeważającą część błyszczącego owalu zajmowało moje smętne oblicze ze śladami pełnego uciech życia. Przesunęłam lustro trochę wyżej, jednocześnie odchylając się na bok i na tafli pojawił się róg pieca. Po długich wysiłkach, prawie że wykręcając sobie rękę i szyję, zdołałam złapać w pole widzenia całą kuchnię. Czosnek leżał na stole. Drzwiczki pieca były otwarte i z półokrągłego otworu wydobywał się biały słodkawy dym. Poczułam ssanie w żołądku. Kryna rzeczywiście nie odbijała się w lustrze. Nie odwracając się, słyszałam, jak kręci się po kuchni, szeleszcząc fartuchem i cicho nuci rytmiczną piosenkę. Zrobiło mi się jakoś nieswojo (to bardzo przerażające – znajdować się w pokoju z kimś niewidocznym) i ukradkiem obejrzałam się przez ramię. To, co zobaczyłam, wywołało we mnie atak paniki. Kuchnia była pusta, a śpiew i szelest nie cichły nawet na chwilę. Zastygłam z lustrem w objęciach, jak bazyliszek, któremu zdarzyło się zobaczyć swoje odbicie.
Doprowadziwszy mnie do stanu przedzawałowego, gospodyni wyszła zza pieca, pewnym chwytem trzymając patelnię. Z ciekawością zajrzałam w mroczne odmęty lustra. I tak oto rozwiał się kolejny wspaniały mit o wampirach.