Z ulicy dobiegł mnie radosny dziecięcy pisk, wysoki kobiecy głos rzucający wyjątkowo twórcze przekleństwa, po czym od razu kilka głosów, dorosłych i dziecięcych, nierównym chórem wykrzyczało moje imię. Rzuciłam lustro na łóżko i przez okno wyskoczyłam na dwór.
Moja bezcenna, wybredna kobyłka z apetytem przeżuwała jakąś szmatę, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozchełstaną kobietę, która przekleństwami dowodziła swojego prawa do owej rzeczy, z jakiegoś powodu bardzo drogiej jej sercu. Z poszczególnych wrzasków dowiedziałam się, że niecałe pięć minut temu szmata była odświętnym fartuchem i świeżo wyprana wisiał na sznurku koło domu sąsiadów. Za diabła nie wiem, co takiego ujrzała w niej Stokrotka. Do tego dnia nie zauważyłam, by tak gorącą namiętnością pałała do wypranej bielizny. Była właścicielka fartucha zobaczyła mnie i przeniosła swój sprawiedliwy gniew z końskiej głowy na ludzką. Zgadza się, źle przywiązałam kobyłę. Zgadza się, nie karmiłam jej od rana. Ale po co od razu kląć?
Na mój widok Stokrotka wypluła fartuch z takim spojrzeniem, jakby zaczęła cały ten spektakl wyłącznie po to, by mnie ukarać. Sąsiadka obejrzała smętne resztki, rzuciła fartuchem prosto w moją twarz i nie przebierając w słowach, poinformowała, jak bardzo niepowetowaną stratę poniosła z powodu mojej pustej głowy. Pogładziłam fartuch dłonią, szepcząc formułę i zwróciłam właścicielce cały i nienaruszony. Ale okazało się, że pogodzenie się z utratą straty było dla niej trudniejsze, niż ze stratą jako taką. Jednak, jak to się mówi, jest trochę dobrych wampirów na tym świecie i w mojej obronie wystąpili sąsiedzi, którzy śledzili rozwój wydarzeń. Awanturnica zgarnęła fartuch i oddaliła się, nadal mrucząc coś pod nosem.
– Dziecko, nie zwracaj na nią uwagi – poradziła ściągnięta hałasem Kryna. – Ona jest półkrwi. Pół wampir, pół troll. Sama wiesz, jacy oni są zrzędliwi.
Zgadza się, większych krzykaczy niż trolle faktycznie by trzeba ze świecą szukać. Mogą się z nimi równać chyba tylko ludzkie przekupki. Ale tym niemniej trolle uważa się za istoty znacznie mniej groźne niżeli wampiry, a po szkole w tajemnicy, pod ławkami, wędruje sobie z rąk do rąk “Mały słownik przekleństw trolli". I tenże “Mały" słownik zawiera więcej przekleństw niż ludzki “Wielki". Bo taki też istnieje. Czytałam. Ponieważ los często rzuca praktykujących magów w miejsca, których mieszkańców naprawdę trudno jest zrozumieć bez uprzedniej lektury tych dwóch tomów.
– Zabrałabyś ją, dziecko, do tabunu – ze współczuciem powiedziała Kryna, patrząc na moją zasmuconą twarz. – Środek miasta to nie miejsce dla koni.
– A to gdzie?
– Piąta ścieżka na północnym ramieniu krzyża.
Zadałam Krynie trochę pytań odnośnie tabunu. Okazało się, że konie pasły się poza granicami miasta i opiekował się nimi starszy koniuszy z pomocnikami. Jeżeli ktoś pilnie potrzebował konia, to właśnie tam się udawał. Co prawda mieszkańcy miasta praktycznie z nich nie korzystali. Ot, pojechać na wieś do rodziny, przewieźć coś ciężkiego i tak dalej. W granicach miasta wampiry przemieszczały się pieszo.
– A tak sobie, dla własnej przyjemności nikt nie hoduje koni?
– Oczywiście, że hodują i dla przyjemności, i dla ćwiczeń, ale to też do koniuszego. Prawdziwą hodowlą koni zajmują się na wsiach, bliżej granicy. I stamtąd też końmi dowożą produkty.
Podziękowałam, osiodłałam Stokrotkę i potrząsnęłam wodzami, demonstracyjnie ignorując półtrollkę, która szybkim krokiem zmierzała ku fontannie z parą wiader na fikuśnym nosidle.
Rozdział 8
Najpierw zauważyłam stado, a potem Stokrotka prawie rozdeptała jajko na twardo leżące na serwetce obok pęczka szczypiorku, chleba i szmatki z solą. To wszystko miało właśnie stać się posiłkiem koniuszego, który ulokował się na obiad w gąszczu wysokiej pierzastej ostnicy. Zlazłam z kobyły i uprzejmie spytałam, czy jajo przypadkiem nie ucierpiało nieodwracalnie, na co koniuszy roześmiał się i dobrodusznym basem ogłosił, że jego jaja mają się doskonale i są do mojej całkowitej dyspozycji. Zaczerwieniłam się, na co on ucieszył się jeszcze bardziej. Znałam ten typ starzejących się mężczyzn, dla których największą przyjemnością było wpędzenie w rumieńce młodziutkiej dziewczyny. Koniuszy, podobnie jak wszystkie wampiry, był oburzająco wręcz młody i jego słowa można by nawet uznać za propozycję. Ale ja już przyzwyczaiłam się określać wiek mieszkańców Dogewy, patrząc im w oczy. On miał bardzo mądre oczy. Przysiadłam, złapałam jajko i uderzyłam tępym końcem o sterczący z trawy kamień.
– Wolha, zgadza się? – spokojnie zapytał koniuszy, pakując do soli ćwiartkę cebuli.
– Mhm… – Ostrożnie ugryzłam jajko. Ku mojej uldze było bez “glutów", ugotowane na twardo. – A pan?
– Ren. Po postu Ren. Kobyłkę przyprowadziłaś? Zlustrowałam Stokrotkę spojrzeniem od dołu do góry.
– Wbrew pozorom to faktycznie kobyłka. Chociaż mnie się z jakiegoś powodu wydawało, że oślica.
Stokrotka parsknęła z niezadowoleniem i sięgnęła ku rozłożonym na serwetce pajdom chleba. Zerwałam długie źdźbło z ciężkim kłosem na końcu i strzeliłam ją w środek nosa. Kobyła kichnęła i odsunęła się.
– Czy mogłabym zostawić ją pod pańską opieką? Jest straszną oszustką. Nigdy nie wiadomo, co jej wpadnie do głowy. Dziś rano zżarła już fartuch…
– Ma charakterek, po właścicielce – niezłośliwie zażartował koniuszy. – Zdejmuj siodło, co tam. Niech się pasie z tabunem.
– A jeśli będę jej potrzebować? Bo ona jest wredna, jak będzie chciała, to się da złapać, a jak nie, to machnie ogonem i tyle ją widzieli.
– Złapiemy – uspokoił mnie Ren. – Nasze koniki są spokojne, może będą miały na twoją kapryśnicę dobry wpływ.
Stado właśnie zauważyło nową przybyszkę. Kobyły parskały demonstracyjnie, ogiery z zaciekawieniem ryły ziemię kopytami. Wszystkiego było ich około pięćdziesięciu sztuk – duże, zadbane, o kształtnych sylwetkach, nieznanej mi rasy: długonogie, delikatne, pod błyszczącą skórą poruszały się węzły mięśni. Większość była ciemnokasztanowa, jednolitej maści, ani jednego srokacza, ale parę karych i kilka jaśniejszych.
Stokrotka wyprężyła się, uniosła ogon i cieniutko, smętnie zarżała.
Od stada odłączył się śnieżnobiały masywny ogier o szerokiej piersi. Podejrzliwie rozejrzał się na boki i ruszył stępa w naszym kierunku, wysoko unosząc nogi. Szybko rozsiodłałam Stokrotkę i zdjęłam ogłowie. Po grzbiecie kobyłki przetoczyła się fala drżenia. Rumak zatrzymał się jakieś czterdzieści łokci od nas, nieufnie rozdymając różowe plamiaste nozdrza.
– No idź, czego się krygujesz? – Klepnęłam Stokrotkę w kark.
Z niezadowoleniem machnąwszy ogonem, przestąpiła z nogi na nogę i zastygła, trzepocząc rzęsami jak panna na wydaniu. On zarżał przyzywająco. Ona opuściła łeb i kilka razy skubnęła kępkę białej koniczyny. Kawaler zebrał się w sobie, zbliżył do Stokrotki, wyciągnął szyję i dotknął jej ucha aksamitną mordą. W tym momencie dźwięczne i rozdrażnione rżenie poruszyło wypełnione zapachami traw powietrze. Tabun rozpierzchł się, tworząc wąski korytarz, którym przemknął ogromny i wkurzony kary ogier, który, nie zwalniając galopu, uderzył siwego w bok. Panowie stanęli dęba i starli się w bardzo poważnym pojedynku, gryząc, kopiąc i wściekle kwicząc. Stokrotka obserwowała rozwój wydarzeń z zachwytem, od czasu do czasu dopingując walczących melodyjnym rżeniem.
Turniej rycerski przebiegał ze zmiennym powodzeniem, ale nieoczekiwanie siwy przestraszył się i rzucił do ucieczki, zostawiając w zębach karego kłak grzywy.