To o tym wiadrze, czy jak? No było sobie wiaderko, całkiem pojemne. Stało na framudze nad drzwiami do mojego pokoju. Taka pułapka własnej roboty na sąsiadów ze szkolnego internatu, coby nie pożyczali bez pytania notatek i garnka z przygotowanym na tydzień barszczem. Może mistrz by się aż tak nie zdenerwował, gdyby ono się jednak przechyliło, a nie spadło mu na głowę jak stało? …Posiada rzadki talent do magii praktycznej i teoretycznej, bardzo rozwiniętą intuicję, szybko przystosowuje się do niestandardowych sytuacji… Ha, może jeszcze jest dla mnie nadzieja? …Rekomenduję zastosować jej dar do rozwiązania wspomnianego przez Waszą Wysokość problemu. Następne strony napisane zostały sympatycznym atramentem w celu uchronienia ich zawartości przed nadmierną ciekawością wspomnianej wyżej adeptki, która z pewnością zapoznała się już z treścią listu. Komponenty, wchodzące w skład atramentu, są Waszej Wysokości znane, więc jego odczytanie… Nie, nie ma żadnej nadziei. Naprawi mnie tylko mogiła.
Materiały i metoda
Rozdział 1
Jakąś bezsensowną granicę ma ta cała Dogewa. Elfy mają wysokie trawy. Krasonoludy – skały. Wałdacy – kopce wyrzuconej na powierzchnię ziemi. Driady – sięgające chmur dęby. Druidzi – kamienne kręgi. Ludzie – rozsypujące się mury, fosy z zatęchłą wodą i zwodzone mosty, a przy nich łysych strażników, którzy drzemią czujnie, opierając się o zardzewiałe halabardy.
A tu – osiki. Jakaś kpina, szczególnie jeśli brać pod uwagę, że mieszkańcy Dogewy są wampirami. Naprawdę ładne osiki, takie srebrzyste i drżące. Za osikami rozciągają się spiczaste świerki, jak dywan, z którego gdzieniegdzie wyglądają umęczone brzózki i sosny. Sama Dogewa leży w dolinie, jak bułeczka z kruszonką na dnie zdobionej miseczki. Patrząc ze wzgórz, widać białą obwódkę z osik, drugą, trochę szerszą, ze świerków, a na środku – szeroką zieloną dolinę z plamkami: Dogewa wśród pól uprawnych i w oparach mgły.
– Jak dojedziesz do drzew – tłumaczył mi mistrz – wyślij sygnał myślowy w głąb lasu. Dowolny. Możesz myśleć o czymkolwiek, żeby tylko powstała silna fala telepatyczna.
– A do kogo mam ją kierować?
– Na ogólnej częstotliwości. Któryś ze strażników granicy usłyszy.
Odchrząknęłam speszona.
– Lepiej by było, jakby nie słyszał…
– Nie musisz rozmyślać nad kolejnym wrednym kawałem. Wiem, wiem, jesteś w tej materii nadprzeciętnie zdolna, ale tym razem postaraj się powstrzymać. O czym to ja? A tak, o fali. Wampiry są bardzo wyczulone na telepatię, więc natychmiast zareagują na jej obecność, nawet jeśli nie będą potrafiły do końca odczytać przekazu. Tak więc skup się na ilości, a nie na jakości.
– O tak?
Z czołem zmarszczonym od wysiłku wbiłam spojrzenie w unoszący się nad łaźnią dym i na moją falę telepatyczną natychmiast zareagowało pięciu czy sześciu adeptów, którzy owiani parą wysypali się przez drzwi i okna, zaatakowani przez ożywione miotełki. Ręce kolegów po fachu zajmowały miednice, użyte do osłonięcia przed miotełkami tego, co najcenniejsze. Mistrz przywołał miotełki do porządku jednym ruchem brwi, ale spojrzenia rzucane przez niedomytych młodzieńców nie wróżyły autorce żartu niczego dobrego.
– Powiedziałem “pomyśleć", a nie przesyłać zaklęcia. Szkoda, że lata spędzone w tych murach jednak nie nauczyły cię myślenia.
Tak więc myślę. Stoję pod osiką ze zmarszczonym czołem, a Stokrotka już coś żuje – zielonkawa ślina sączy się z czarnych kącików jedwabistych warg rozdzielonych pierścieniami wędzidła. Kontakt telepatyczny to świadome współdzielenie myśli z kimś innym. Tak więc dzielę się tymi okruszkami, które mam. Z lasu ciągnie chłodem, a siedząca na gałęzi wilga ze zdziwieniem macha ogonem w odpowiedzi na moje wysiłki umysłowe.
Albo zadanie okazało się dla mnie za trudne, albo zszokowani strażnicy upadli, gdzie stali, ścięci z nóg siłą mojej myśli. Moje starania zostały uwieńczone sukcesem dopiero po jakichś czterdziestu minutach, podczas których zdążyłam przemyśleć sobie więcej spraw niż w ciągu poprzednich osiemnastu lat.
Ale oto jest rezultat. Zadziałało. A może po prostu przechodził obok?
Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam wampira. Może gdyby pojawił się znikąd, był blady jak śmierć i niedwuznacznie szczerzył zakrwawione kły, to bym się go przestraszyła, tak jak w zasadzie planowałam. Moja wiedza w dziedzinie wampirologii bazowała na ludzkich legendach i opowieściach charakteryzujących się zadziwiającym pesymizmem. W dodatku wszystkie miedzioryty, obrazy, gobeliny i rysunki naskalne przedstawiają wampiry wyłącznie w nocy i w ciemnościach. Skrzydła, zęby, pazury – to wszystko wydaje się gigantyczne i koszmarne wyłącznie dlatego, że tak naprawdę nic nie widać.
Światło dzienne doszczętnie rozproszyło aureolę przerażenia. W blasku słońca na tle bezkresnych pól i wysokich drzew wampir wydał mi się oburzająco wręcz kruchy i nieszkodliwy. Co prawda nadal nie zsiadłam z konia. Ale w końcu musiałam – po dżentelmeńsku została mi zaproponowana ręka, której przyjęcia zresztą i tak nie zaryzykowałam.
Wampir uśmiechnął się, pokazując długie kły. Każdy by się uśmiechnął, widząc, jak spełzam – zsuwam się po stromym boku Stokrotki. Przerzuciłam wodze przez głowę kobyły i spojrzałam na niego wyczekująco. Strażnik granicy okazał się wyższy ode mnie o pół głowy, szeroki w barach i całkiem niczego sobie. Długie ciemne włosy otaczały wąską opaloną twarz, a złożone za plecami skrzydła nadawały mu pewne podobieństwo do Moro-ja, demona – wysłannika śmierci, którego wielgachny posąg stał w auli Szkoły. Czarne, przeszywające, lekko skośne oczy badały moją niezbyt interesującą powierzchowność, ale jednak nie potrafiły odgadnąć, co się za nią ukrywa.
– Kim pani jest i czego szuka w Dogewie? – zapytał z mocą, gardłowym i całkiem groźnym głosem.
– Ja? – Skupiona na wysyłaniu sygnału telepatycznego, zapomniałam o przygotowanej zawczasu odpowiedzi.