– Ha, daj ją – rzekł, zabierając laskę. – Ucz się, mała!
Kowal złapał gword lewą ręką, a prawą przekręcił wilczą głowę. Przesunęła się o ćwierć obrotu, otworzyła pysk pełny kościanych zębów i jednocześnie z przeciwnego końca laski wyskoczyło trójkątne jasne ostrze o długości dwóch piędzi. Wykonawszy pozorowany atak, wampir cofnął się o krok i udał blok, trzymając gword równolegle do ziemi.
– Nieźle, co? – Przekręcił rękojeść i ostrze znikło.
– Dla tego, kto potrafi tym walczyć – zauważyłam sceptycznie.
– Najważniejszy jest element zaskoczenia – nie zgodził się kowal. – Gword jest czymś w rodzaju broni narodowej, bardzo rzadko używa się ich poza granicami Dogewy. Dlatego atakującego zwykle czeka niespodzianka – przecież liczył na bezbronną ofiarę. A co może być mniej groźne od laski?
– Nóż schowany za cholewą.
– A będziesz mogła tym nożem powstrzymać wściekłego psa? Rysia? Niedźwiedzia?
– A po co mam powstrzymywać niedźwiedzia? Najważniejsze to się nie zatrzymać samej – prychnęłam, popatrując na laskę z dużo większym szacunkiem.
– No dobrze. A strzygę? Powiedzmy, idziesz sobie ciemnym lasem, patrzysz – strzyga.
– Dzień dobry! – odezwałam się radośnie.
– A to niewychowana strzyga. Burczy jej w brzuchu.
– To nie wiem – straciłam rezon. Za pomocą magii strzygę można tylko powstrzymać. Zabijać niestety trzeba fizycznie. – Fakt, nóż jest za słaby. Ale gword jest jeszcze cieńszy. Ostrze za krótkie, za wąskie, nie ma sensu przekręcać. Strzyga nawet nie poczuje.
– Mówisz? – wyszczerzył się kowal, przestawiając gword do stanu gotowości. – A jeśli tak?
Pod daszkiem stał stary spróchniały pień. Ostrze weszło w jego podgniły bok jak w masło. Po ciosie została niezauważalna dziurka szerokości jakichś trzech palców. Kowal kopnął pień, a ten… rozleciał się na dwie cienkie szczapy i masę małych drzazg. Wzięłam jedną i obejrzałam dokładniej. Fakt, spróchniała, ale na pewno nie bardziej podatna od strzygi.
– Robi wrażenie – przyznałam. – Można obejrzeć z bliska?
Okazało się, że broń miała nie jedno ostrze, a trzy, przytulone do siebie jak płatki w pąku. Najmniejszy opór na drodze ostrza aktywował ukrytą sprężynę i płatki rozchylały się. Cios w pierś mógł rozerwać na kawałki serce, w brzuch – zamienić flaki w siekankę. Za szerokim kielichem ostrzy lekko wchodziła “łodyga" – drewniana część laski. Fakt, po czymś takim zadrapaniami się nie skończy, dobrze, jeśli się uda w ogóle wyciągnąć z powrotem.
– Kiedy wyciągasz, ostrza mechanicznie się ściskają – dodał kowal, wyraźnie dumny ze swego dzieła. – I co teraz o nim myślisz?
– Paskudztwo – przyznałam uczciwie.
– Skoro tak mówisz. – Obrażony kowal zacisnął wargi. – Ale nie radziłbym uderzać z mieczem na gword.
– A co, uważa pan, że ktoś uzbrojony w gword ma zamiar mnie zaatakować?
Ale kowal już odwrócił się i odszedł w stronę paleniska. Chyba mój niechętny stosunek do broni narodowej zranił jego krwiożerczą duszę.
Pozbywszy się miecza, wróciłam na plac i ze zdziwieniem zobaczyłam tam jarmark najwyraźniej znajdujący się u szczytu aktywności. Zwykle targi urządza się z rana. Ale może dla wampirów wieczór jest jak ranek? Chociaż w dzień przecież czuwają…
Sprzedawano z wozów, przede wszystkim jedzenie i ubrania. Zadawszy parę pytań tu i tam, byłam mile zaskoczona – kupcy prosili o realne sumy, o rząd wielkości niższe niż w Starminie. Zakupiwszy gigantyczną, ważącą prawie półtora funta brzoskwinię, powoli przeszłam się wzdłuż rzędów straganów – były tylko dwa, ale za to długie, dookoła całego placu. Połowa kupców okazała się miejscowa, skrzydlata, ale były też krasnoludy ze swoimi niezmiennymi mieczami, hełmami i kolczugami, elfy sprzedające powiewne tkaniny, lekkie i trudne do naciągnięcia łuki oraz drobiazgi z półszlachetnych i ozdobnych kamieni, dwie driady z kramem zastawionym eliksirami i krzykliwy leszy zachwalający sztuczne wąsy i brody. Ów zarost gęsto pokrywał jego własne oblicze, zaczynając się w okolicach brwi i znikając gdzieś pod kożuchem. Ku mojemu zdziwieniu kupujący, nawet jeśli nie kłębili się koło straganu, to zdecydowanie go nie unikali, zupełniej poważnie przymierzając kłaki kłujących włosów. Już wiedziałam, że natura pozbawiła wampiry porannego rytuału namydlania i golenia, bo nic gęstszego od rzęs i brwi na ich twarzach nie rosło. Powinni się cieszyć, a oni co? Może w czasie mrozów marzną im podbródki? Ale kupować wyroby włosiane na początku lata to czyste szaleństwo… Chyba że z punktu widzenia moli. Czyżby zjedzona przez mole broda była tu ostatnim piskiem mody?
Pokręciwszy się trochę przy kramie i dla picu przymierzywszy gigantyczne rude wąsy, podsłuchałam rozmowę dwóch wampirów, z której wynikało, że w najbliższym czasie mają zamiar odwiedzić Kamieniec w celu zwiedzenia go i nawiązania stosunków handlowych z niejakim Seliwanem Drażnią, przedstawicielem gildii płatnerzy. Ciekawe, jaki procent koszmarnie zarośniętych mężczyzn w płaszczach, kręcących się po karczmach Starminu, tylko udaje ludzi? Uważajcie, obywatele, oni są wśród nas… Czego nie można powiedzieć o nas pośród nich. Ani jednego, powtarzam, nawet jednego sprzedającego czy kupującego człowieka na jarmarku nie zauważyłam. Pozostałe rasy istniały na równych prawach, wykłócały się o cenę, dobijały targów i oblewały zakupy ciemnym piwem z beczki przywiezionym na sprzedaż przez wampira-piwowara. Ja znalazłam jasnozieloną jedwabną sukienkę z delikatnym haftem na piersi, ale wahałam się, próbując obliczyć, czy starczy mi pieniędzy na drogę powrotną.
– Coś sobie, dziecko, wybrałaś? – usłyszałam znajomy głos mojej gospodyni.
Właśnie doszłam do wniosku, że zakup zaskutkuje dietą z czarnego chleba i wody, po której znacznie stracę na wadze i sukienka będzie na mnie wyglądać jeszcze lepiej.
– Ładna sukienka, prawda?
– Na ładnej dziewczynie wszystko dobrze wygląda – uśmiechnęła się Kryna. Z koszyka, który trzymała na zgiętym ręku, sterczał zielony szczypiorek. Wilk z urwanym uchem szedł za nią krok w krok, ale spacer w gąszczu nóg i kopyt nie dostarczał mu szczególnej satysfakcji. W tej chwili smętnie patrzył na Krynę, która powoli wędrowała wzdłuż straganów.
Jej słowa podwoiły siłę przyciągania sukienki i wydobyłam sakiewkę, w myślach błogosławiąc ograbionego rozbójnika za moją podwyższoną wypłacalność. Kryna właśnie zbierała się do domu, więc powierzyłam sukienkę jej opiece.
Nadal miałam brzoskwinię, którą przerzucałam z ręki do ręki, wypatrując spokojniejszego miejsca. O, a tu jest strasznie wygodne obrzeże! Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał pretensji o zbezczeszczenie fontanny prawie czystą brzoskwinią.
Rozdział 10
Śledząc z podciągniętymi nogami na kamiennym obrzeżu, dogryzałam brzoskwinię i oglądałam przez taflę pomarszczonej wody srebrzyste rybki przemykające po dnie fontanny kropelkami płynnej rtęci. No dobra, nie było najgorzej. Albo Starsi zatuszowali poranny incydent, albo wampiry były zbyt taktowne, by mi o nim przypominać.
– Witam waszą wysokość.
– Niech sławne będą na wieki pani czyny, szacowna adeptko. – Len, zachowując kamienną powagę, zgiął się w ukłonie i zamiótł kocie łby połą płaszcza.
– Przepraszam?
– Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. – Len usiadł obok, niedbale mącąc wodę dłonią. Zaintrygowane rybki podpłynęły bliżej i zamarły, usilnie pracując przednimi płetwami.
– Trzymam się etykiety.
– Tak, ale wygląda to bardzo głupio.
– Zgadzam się.
– Wolho…
– Len, nie pojadę sobie.
Zamilkliśmy na chwilę. Fontanna zaszumiała i wiatr pchnął spadające krople w naszym kierunku. Len potrząsnął głową, wstał i podał mi rękę.