– Zgadza się, w dodatku ręcznika do nóg. Żaden ze mnie dyplomata. Czyli nie potraficie się zamieniać w nietoperze?
– Nie wiem, nie próbowałem.
– Kpisz sobie?
– Ano! – Len zamknął oczy i uniósł twarz do słońca, które sączyło się przez liście różnokształtnymi plamami.
– Wyparujesz – syknęłam wrednie. – Już ci dym leci z uszu.
– Ty każdego doprowadzisz do wrzenia. – Len machnął ręką, odpędzając wyczarowany przeze mnie dymek.
– E, rozczarowałeś mnie. Czosnku się nie boisz, latać nie umiesz, na słońcu nie wyparowujesz, cień… – Rzuciłam okiem pod nogi. – Cień rzucasz.
– Przepraszam, postaram się poprawić – złośliwie obiecał wampir.
– Len, a czym te nietoperze się żywią?
– Nie martw się, na ciebie się nie rzucą.
– To skąd się wzięła legenda?
Wampir otwarcie naśmiewał się z moich pytań.
– Wolho, legendy się nie biorą, one są wy-my-śla-ne.
– Szkoda – westchnęłam ze smutkiem. – Trafiają się bardzo ładne legendy.
– Na przykład?
– Na przykład o jednorożcach.
– O tych tutaj?
Len zatoczył ramieniem niedbałe koło. Właśnie dotarliśmy do skraju drzew – las wspinał się na zbocze i kończył przy urwisku. Poniżej, w dolinie, pasło się śnieżnobiałe stado.
Widziałam kiedyś jednorożca na gobelinie, który wisiał w szkolnej stołówce. Był wyhaftowany koźlą sierścią i właśnie kozła przypominał. Dotknięcie jego krzywego rogu uważane było za dobry omen przed zaliczeniem. Nic dziwnego, że róg bardzo szybko zmechacił się i oblazł. Szkoła próbowała odnowić gobelin, ale skończyło się na wniosku, że zamówienie nowego wyjdzie taniej. Tępą mordę jednorożca do bicia zapamiętałam na całe życie, ale żywe osobniki wyobrażałam sobie zupełnie inaczej.
Gdy na wiosnę Szkoła kupiła u handlarza partię ujeżdżonych trzylatków i zaczęto rozdzielać je pomiędzy wyróżnionymi w trakcie roku uczniami (a ja znalazłam się w tej grupie, co z tego, że z numerem czwartym), od razu spodobała mi się niezbyt duża, śnieżnobiała i krzepko zbudowana kobyłka o imieniu Stokrotka. Właśnie ona wydała mi się ucieleśnieniem legendy o jednorożcach. Stokrotka miała czarne oczy, lekko skośne i zalotne, powieki jakby pociągnięte węgielkiem, a gdy ukradkiem poskubywała sobie zboże przy drodze, rzęsy trzymała wstydliwie opuszczone – że niby biedna kobyłka nie ma pojęcia, co wyprawiają jej aksamitne wargi. Do tego falująca grzywa i ogon, jak gdyby psotne skrzaty domowe co nocy zaplatały je w umoczone w piwie warkoczyki. W sumie postać prawdziwego bajkowego konika, na którym nawet driada nie wstydziłaby się pojechać. Bardzo sobie chwaliłam szansę poczucia się driadą. Niestety, Stokrotka mnie za takową nie uważała. Z czasem jej ulubionym zajęciem stało się oglądanie się na jeźdźca z takim męczeńsko-oskarżycielskim spojrzeniem, jakbym była workiem pokutnym, którym bogowie ukarali ją za grzechy poprzedniego żywota.
Poniżej spokojnie pasł się cały tabun Stokrotek. Ale nagle rosły, długonogi ogier podniósł łeb, węsząc czujnie, i zobaczyłam cienki, zupełnie prosty róg dzielący grzywkę na dwa loki, jakby ktoś rzucił w konia oszczepem, a ten utknął w kości czołowej. Wiatr wiał w kierunku jednorożców, ogier gniewnie tupnął przednią nogą i stado natychmiast przestało się paść i spojrzało w naszym kierunku – sześć delikatnych, jak gdyby wyciętych z marmuru klaczy o długich grzywach i kościsty źrebak, który szybko schował się w sam środek grupy. Wiatr rozwiewał jedwabiste ogony, łopotał w grzywach, przyginał do ziemi trawę, zieloną u góry i srebrzystą przy nasadzie. Po trawie biegły drobne fale i wydawało się, że jednorożce zlewają się z doliną, jak niedbałe maźnięcia na płótnie malarza. Ogier wydał z siebie zawołanie bojowe, podobne raczej do wycia wilka niż do końskiego rżenia i stanął dęba, przebierając w powietrzu przednimi kopytami. Klacze położyły po sobie uszy i najeżyły się, wystawiając rogi. Przewodnik opadł na cztery nogi i galopem obiegł stado, zbierając klacze w ciasną grupę. Cienkie nóżki źrebaka szybko poruszały się w samym środku tłumu i przestraszyłam się, że zostanie zdeptany. Ale jednorożce okazały się dużo uważniejsze od niedoświadczonych kokoszek. Ustawiły się w kręgu, ogier łbem do nas, z opuszczoną głową, spod wściekle uderzającego kopyta poleciały kępki trawy i grudy błota, brudząc długą sierść na pęcinach. Róg zajarzył się u podstawy, niebieskie ładunki wężykami popełzły w kierunku ostrego czubka, formując świetlistą kulę.
Jeszcze nie rozumiejąc, co się dzieje, nieuważnie wysunęłam się na samą krawędź wzniesienia, trzymając się s gałęzi. Jednorożec tylko na to czekał. Podskoczył, tupnął przednimi kopytami i potrząsnął głową, jak gdyby strącając osę, która usiadła na rogu.
Błysk, gorące uderzenie wiatru i nad moją głową zasyczał niebieski piorun kulisty, poważnie uszkadzając solidny dąb. Pisnęłam, odskoczyłam i przysiadłam, mając nadzieję, że ograniczy się do efektownego pokazu siły. Ale nie, róg znowu się rozjarzył, ładując – tym razem wolniej.
Za moimi plecami rozległ się wyjątkowo niemelodyjny dźwięk, najbardziej ze wszystkiego przypominający głuche beczenie kozła, który wpadł do studni. Ogier parsknął i potrząsnął łbem. Blask nieco zbladł. Obejrzałam się. Len zatrąbił jeszcze raz, korzystając z prostej konstrukcji składającej się z kawałka drewna i złożonych dłoni. Jednorożec zarżał w odpowiedzi, róg zgasł, klacze się nieco rozluźniły i w prześwicie pomiędzy ich grzbietami mignął czarnooki, ciekawski łeb źrebaka. Ale jednorożce nie zbliżyły się do nas – kłusem przebiegły na przeciwny koniec doliny.
– Boją się nas? – z rozczarowaniem spytałam Lena.
– Ciebie – poprawił.
– Rozumiesz je? Co odpowiedział przewodnik?
– Że może mnie i odbiło, ale jemu, dzięki Bogu, jeszcze nie i póki żyje, żaden czarownik nie ośmieli się zbliżyć do jego stada.
– Czemu on aż tak nie lubi magów?
– A wy je lubicie?
– Coś ty, czcimy prawie jak bogów!
– Mhm. W stanie wypchanym, jako kościane popielniczki oraz składniki eliksirów.
Zaczęliśmy się spierać i bardzo szybko się poddałam. Jak na wampira, który nigdy nie wyjeżdżał poza Dogewę, Len niesamowicie dużo wiedział o ludziach i ich zwyczajach.
Desperacki wrzask “Władco! Władco!" postawił wielkiego kleksa na moich nieprzekonujących argumentach. Potykając się i ciężko dysząc, na górę do nas wdrapywał się wczorajszy pechowy chłopaczek.
Czekaliśmy cierpliwie. Upadł, brudząc spodnie na kolanach, stanął na nogach, otrząsnął się, rozmazując czarne i zielone plamy, i pobiegł dalej.
– Co się takiego stało? – Len owinął się płaszczem i lekko zadrżał.
– Władco… tam… waszą wysokość… tego…
– Kto mnie tego? – poważnie zapytał Len.
– Tego… wzywają na naradę!
– Co, aż tak pilnie?
– Powiedzieli, żeby wasza wysokość szedł od razu, jak waszej wysokości powiem.
– Idź, dziecko, nie widziałeś mnie.
Chłopak zapatrzył się na władcę oczyma jak spodki.
– Jak to?
– Idź i powiedz, że mnie nie znalazłeś. Niedługo przyjdę. Sam.
– Ale przecież znalazłem – tępo powiedziało dziecko.
Spojrzeliśmy po sobie i westchnęliśmy jak spiskowcy-królobójcy, na których tajną naradę przypadkiem zaplątał się wiejski głupek.
– Dobrze, w takim razie wracaj do domu… Po drodze nie musisz zaglądać do Starszych.
Przez chwilę milczeliśmy, patrząc na migające pięty wyrostka, który zleciał ze wzniesienia jak zając.
– W takim razie im powiem, że wasza wysokość idzie! To nie kłopot! – wrzasnął, odwracając się w biegu.