– A czy mógłbyś mi go pokazać?
– Właśnie tam idziemy.
– Skąd wiedziałeś, że będę chciała go zobaczyć?
– Wszyscy chcą – obojętnie powiedział Len. – Myślą, że ich oszukuję i po cichu wypuszczam demony, żeby szczuć nimi magów.
– Wiesz co… – do głowy mi coś takiego nie przyszło. Po prostu dwa tygodnie temu mieliśmy seminarium na temat “Budowa i zasada działania KM" i do dyskusji naturalnie włączono straszne bajki o wiedźmich kręgach, przy czym jedna z nich naprawdę wydarzyła się jakieś dwieście lat temu, gdy działający krąg został aktywowany od drugiej strony przez tamtejszego maga i do naszego świata tabunami zaczęły przełazić umarlaki. Póki tamto, siamto i owamto, magowie nie zamknęli przejścia, król nie zebrał odpowiedniej armii, zbrojmistrze i druidzi nie zaopatrzyli żołnierzy w zaczarowaną broń i amulety, potwory zdążyły zdobyć prawie jedną trzecią Belorii. Nic dziwnego, że dogewski wiedźmi krąg wzbudził moją ciekawość.
– Wiem – Len przerwał moje oburzone myśli. – I dlatego tobie, wyjątkowo, pokażę. Tym bardziej, że jednego kamienia i tak brakuje.
Zastanowiłam się, czy to przypadkiem nie wskazówka, ale wampir już odszukał ledwie zauważalną ścieżkę i gestem wskazał, żebym szła za nim. Wkrótce pod nogami zachrzęścił piasek, na ścieżce pojawiły się kamienie, a ona sama zaczęła kluczyć pomiędzy szarymi skałami o ostrych czubkach. Na boku jednej z nich jaskrawą malachitową broszą zastygła delikatna jaszczurka o długim ogonie. Powoli odwracała głowę, obserwując nasz ruch. Drogę zagrodziły niezbyt wysokie skały, podobne do rozbitego piorunami pnia. Zatrzymałam się, a Len podszedł wprost do gładkiej kamiennej ściany udekorowanej ciemnozielonym bluszczem, rozsunął cienkie pędy i pokazał mi wyciętą w kamieniu runę otoczoną rombem. Podniosłam do niej rękę i natychmiast cofnęłam – symbol promieniował lekkim ciepłem.
– Co to?
– Zamek.
– A gdzie klucz? Len uśmiechnął się.
– A potrzebujesz?
– Nie, ale obawiam się, że będzie ci brakować tej miłej skały.
– Poddajesz się? – Len przysiadł na kamieniu i podciągnął połę płaszcza. Szare oczy przymrużył ironicznie.
– Trzymaj się – uprzedziłam, podwijając rękawy. Rozpieczętowanie zaklęcia Wejścia nie jest najprostszym zadaniem. Zrobiłam kilka gestów, badając skałę. Ona odpowiedziała lekką pulsacją. Wejście faktycznie istniało i zostało zaczarowane przez kogoś, kto znał się na rzeczy. Najgorsze było to, że nie znałam znaczenia runy, której użyto jako podpowiedzi, w związku z czym nie mogłam wpleść jej do kontrzaklęcia i użyć jako wytrychu. Trzeba było zaczynać od zera. Stworzyłam trzystopniową macierz zaklęcia, wypełniłam ją stałymi i wziętymi na oko wartościami gęstości, siły i wektorowego kierunku energii, wyrzuciłam rękę do przodu i uderzyłam w skałę tym improwizowanym łomem. Len wyprostował się jak sprężyna, skoczył na mnie, zwalił z nóg i przycisnął do ziemi. Odbite zaklęcie jak pogwizdujące i jęczące wrzeciono przeleciało nad polaną. Zadarłam głowę i w oszołomieniu śledziłam jak czubki dębów, ucięte pod kątem prostym, majestatycznie opadają, zahaczając o dolne gałęzie.
– Mogłeś uprzedzić – oburzyłam się, odpychając wampira łokciem. Len skoczył na nogi i otrząsnął się, ze smutkiem oglądając zielone ślady trawy na płaszczu.
– A posłuchałabyś?
– Nie! – Zmarszczyłam nos i potrząsnęłam głową.
– Drugiej próby nie będzie? – złośliwie zapytał wampir.
– O nie, ja pasuję. Padnij!
Tym razem znalazłam się na górze. Prawdopodobnie zaklęcie napotkało na swojej drodze drugą skałę, odbiło się i wróciło. Zanim zdążyło odlecieć z powrotem do lasu, zneutralizowałam je, rozpylając iskrami o długich ogonach. Plecy Lena pode mną drżały. W pierwszej chwili wydało mi się, że rzuca się w konwulsjach przedśmiertnych, ale tak naprawdę wampira męczył wstrzymywany śmiech, który co jakiś czas wyrywał się na zewnątrz chrumkającymi chlipnięciami.
– Przestań natychmiast! – wkurzyłam się, spadając z jego pleców i odpełzając na bok.
Byłam zła na Lena i gotowa rzucić się na niego z pięściami, ale wyraźny komizm sytuacji wiązał mi ręce i nogi. Też mi się znalazł żartowniś! Pewnie sprawdzał przy pomocy tej skały wszystkich magów po kolei… Ciekawe, czy chociaż jednemu z nich udało się ją otworzyć.
On nie tylko się nie uspokoił, ale zaraził i mnie. Śmialiśmy się jak wariaci, nie będąc w stanie się podnieść. Coś wątpię, by szacowni staruszkowie też się tak cieszyli, leżąc pod wampirem…
– Len, ile ty masz lat? – przypomniałam sobie, nadal krztusząc się ze śmiechu.
Wampir jakoś od razu posmutniał i speszył się, ale jednak odpowiedział.
– Siedemdziesiąt trzy.
– I… ile? – otworzyłam usta, tracąc resztki wesołości.
– Osiemset siedemdziesiąt dziewięć miesięcy – z westchnieniem sprecyzował Len, podnosząc się i podając mi rękę. Nadal oszołomiona pozostałam na ziemi, wytrzeszczając na niego oczy.
– Naprawdę tyle?
– Mówię tylko prawdę. – Wampir pochylił się, bezceremonialnie chwycił mnie pod pachy i postawił na nogi.
– Mógłbyś być moim pradziadkiem! – Zrobiło mi się bardzo, bardzo nieswojo. Nawet las zrobił się jakiś mroczniejszy, cichszy, oskarżycielsko pochylając się nad moją głową. Kiedy ja w końcu przestanę włazić na wciąż te same grabie?! Najpierw wzięłam władcę Dogewy za nachalnego amatora kąpiących się panien (jak gdyby było tam na co patrzeć!), w tej chwili – za lekkomyślnego młodzieniaszka, który odziedziczył tron po ojcu. – A ile w takim razie mają Starsi?
– Jeden dwieście czterdzieści, reszta coś koło trzystu.
– Zwariować można! Mój mistrz ma sto siedemdziesiąt cztery i brodę dłuższą od niejednego warkocza!
– A co, istnieje jakaś prosta zależność pomiędzy brodą i intelektem? – Len jak zwykle zbył mnie żartem. – Daj spokój, wiek nic nie znaczy. Dłużej żyjemy, to dłużej się starzejemy, i tyle. W przeliczeniu na wasz wiek mam coś koło dwudziestu.
Nieco się uspokoiłam.
– To jak, pokażesz mi wiedźmi krąg, stary pierniku? -I szybko dodałam: – Proszę!
– I od tego trzeba było zacząć. Patrz! – Len odrzucił płaszcz na plecy, ostrożnie zdjął diadem i trzymając za krawędź podniósł do ściany.
Wydało mi się, że diadem w jego rękach zadrżał. W głębi szmaragdu zapaliła się malutka zielona kropka, mrugnęła i rozlała się po całym kamieniu ciepłym lśnieniem, które szybko nasiliło się, wypuściło długie ostre promyczki i obmacało runę, pozostawiając ślady w postaci złotych iskier. Po chwili iskry zlały się, złota kopia runy powoli oddzieliła się od granitu i zawisła trzy cale od ściany. Wampir przekręcił diadem jak klucz w zamku – dwa obroty w lewo, trzy w prawo. Runa obracała się razem z obręczą, a na koniec zabarwiła się na zielono i rozwiała w powietrzu. Z głębi ziemi dobiegł stłumiony huk i skała posłusznie odpełzła na bok, szeleszcząc kamienną podeszwą po piasku.