Выбрать главу

Len odrzucił włosy z czoła i przycisnął je diademem.

– Chodź.

– A ona się nie zamknie?

– Póki ja mam diadem – nie.

– A jeśli ktoś go zabierze?

– Chyba, że zdejmie z trupa.

Rozdział 12

W jaskini było ciemno, ale sucho. Tylko pod nogami coś nieprzyjemnie chrzęściło i chrupało jak w melinie goblinów ludojadów. Potrząsnęłam ręką i na dłoń stoczył mi się jaśniejący pulsar o ośmiu promieniach. Poruszyłam palcami, sprawiając, że wzniósł się i jak ćma zatrzepotał nad moim prawym ramieniem. Opuściłam wzrok i stwierdziłam, że raźno maszeruję po zleżałych odchodach i kościach nietoperzy, których mnóstwo kokosiło się pod sklepieniem jaskini. Coś około dziesiątki fruwaczy obudziło się, gdy padło na nie światło, zerwało z półki i z piskiem zaczęło krążyć nad naszymi głowami.

Złapałam pulsar w garść jak muchę, zgniotłam i wchłonęłam.

– Niepotrzebnie – skomentował wampir. – Niedługo będziesz go potrzebować.

– To znowu przywołam.

Len szybko i pewnie prowadził mnie wzdłuż ściany. Mrok okazał się wcale nie taki nieprzebity. Zadarłam głowę i dojrzałam zygzak szczeliny w sklepieniu jaskini, przez który właśnie wlatywał spóźniony nietoperz.

– Wyjście ewakuacyjne? – prychnęłam. – Czy wejście służbowe?

– Zależy, jak spojrzeć. Stąd nie wyjdziesz, a stamtąd nie wejdziesz. Nie warto tracić sił i zdrowia na wspinaczkę po pionowej skale. Nie zobaczysz tam nawet wąziutkiej szczeliny.

– A nietoperze?

– Nietoperze mają kiepski wzrok i polegają na słuchu, wyłapując odbite dźwięki. Widzisz, zaklęcie działa tylko na tego, kto w nie wierzy. A nietoperze tak samo jak ty, najpierw lecą, a dopiero potem myślą.

– To złośliwość? – spytałam podejrzliwie.

– Komplement. Wypuść tego swojego robaczka świętojańskiego

Pulsar najeżył się promieniami, topiąc mrok. Zauważyłam jeszcze jedną runę-dziurkę, ale Len, nie zatrzymując się, przeszedł wprost przez ścianę, w związku z czym musiałam pójść jego śladem, jeżąc się z powodu grobowego zimna roztaczanego przez granit. Wąski korytarz wyginał się w górę i w dół, co i rusz się o coś potykałam albo uderzałam czołem w sufit, nie nadążając za idącym pewnym krokiem i schylającym się na czas wampirem. Na końcu drogi czekała na nas jeszcze jedna zaczarowana ściana. Len niedbale dotknął jej ręką i jak gdyby rozpłynęła się w plamie oślepiającego światła. Ostrożnie weszłam w nie śladem władcy i zamarłam, porażona. Nawet podczas wycieczki do Elgaru, górskich podziemi krasnoludów, nie widziałam niczego podobnego…

…Łańcuch górski otacza Belorię od południa, odcinając drogi do morza. W związku z tym podstawowym źródłem dochodu elgarskich krasnoludów jest cło za przewóz towarów specjalnie stworzonym tunelem, jednym jedynym w całym Elgarze. W ten sposób brodaty naród w zasadzie kontroluje porty morskie i flotę Belorii, grożąc w razie czego wysadzeniem przejścia w zagadkową “Lercię", co dzieje się dość często i wymusza na królu pospieszną rewalidację opłat celnych. Krasnoludy zrobiły się do tego stopnia leniwe, że do reszty zarzuciły przemysł wydobywczy, wyśrubowały pod sufit ceny na metale szlachetne i broń, doskonałą jakościowo, ale produkowaną w śladowych ilościach i teraz kręcą się po starmińskich knajpach, pochłaniając niesamowite ilości piwa. I nikt nie może z nimi nic zrobić w obawie przed kolejnym “przyjacielskim" wezwaniem.

Nas, adeptów, na wycieczkę zabrał Almit. Ironiczne uśmiechy krasnoludów przy wejściu nieco go zasmęciły i zdecydowałam, że są one wywołane wspólnymi i w oczywisty sposób interesującymi wspomnieniami.

Przeprowadzono nas Ar Kaelem, głównym tunelem, pokrótce opowiedziano o najbogatszych złożach, z daleka (“bywały smutne precedensy" – wyjaśnił Almit, z nieznanego powodu czerwieniąc się) pokazano hałdy diamentów, rubinów i szmaragdów, w takich ilościach niewywołujących szczególnych emocji.

W cechu szlifierskim oczarowały mnie już obrobione płytki marmuru, kolorem przypominające przekrój spleśniałego sera – od ledwo co nadpsutego do wściekle kwitnącego. Nieciekawy incydent wisiał w powietrzu, ale towarzyszący nam krasnolud szerokim gestem pozwolił dziewczynom wybrać sobie po kamyczku. “Po niewielkim kamyczku" – dodał z przestrachem, zobaczywszy, że przymierzamy się do dużej – żeby starczyło dla wszystkich – płyty, ewidentnie nagrobnej.

Potem obejrzeliśmy sobie żyły kruszców, połyskujące w szarych ścianach przeróżnych jaskiń, suchych i na wpół zatopionych. Usłyszeliśmy legendę o kulawym suchoręku, mieszkającym pod wodą i żywiącym się zbyt powolnymi górnikami, po której wylecieliśmy stamtąd, jakby nas kto gonił.

Obejrzawszy sobie udostępnioną do zwiedzania część podziemi, którymi Elgar był poprzecinany jak stara stodoła norami myszy, udaliśmy się za krasnoludem przewodnikiem do Est Alli, muzeum, w którym trzymano najciekawsze egzemplarze kamieni zebranych w trakcie tysiąca lat prac wydobywczych. Almit, będący mężczyzną młodym, zdrowym i w kwiecie wieku, powoli przekwitał i bladł, grawitując w kierunku ogona rozciągniętej procesji, i na wszelkie sposoby spowalniał nasze przemieszczanie, czepiając się ścian i ledwie przestawiając nogi, jak gdyby szedł po wąskiej półce nad przepaścią. W bladozielonym świetle pochodni sami nie wyglądaliśmy najlepiej, przypominając pochód od dawna poszczących strzyg pod wodzą na wpół rozłożonego krasnoluda. Tak więc nikt nie zwrócił uwagi na metamorfozy bakałarza.

Muzeum okazało się niziutką kwadratową jaskinią z szarymi surowymi ścianami. Kłębiliśmy się w niej jak ogórki w kadzi, podpierając opadającego Almita młodymi, silnymi ramionami. Rubin wielkości prosiaka zapalił karmazynowe ogniki w oczach adeptów. Ważek ze stęknięciem próbował podnieść złoty samorodek w kształcie kielicha, stabilnie stojący na długiej nóżce. “Nie robi wrażenia" – powiedziałam. Jedynym atutem eksponatów był rozmiar. Wieść niosła, że w głębi ziemi, tysiąc łokci, poniżej, znajdowało się drugie muzeum, Est Jankuma, gdzie przechowywano kamienie o właściwościach magicznych. Ale tam nie wpuszczano nawet zwykłych krasnoludów, o ludziach nie wspominając.

W tym momencie oczy Almita się przewróciły, a on sam spełzł z naszych ramion na podłogę i znieruchomiał.

Nasz krzyk przerażenia zlał się z zachwyconym wrzaskiem krasnoluda. Ale nie było czasu na rozmyślanie i łączenie faktów. Chłopcy pospiesznie wywlekli Almita z jaskini i położyli nieruchome ciało wykładowcy na rozgrzanych przez słońce kamieniach przy wejściu do podziemi. Krasnoludy już nie chichotały, a śmiały się w głos, z niezrozumiałym zachwytem głosząc dobrą nowinę współbraciom i nawet wysyłając z nią gońca w głąb Elgaru. Ku naszej niewysłowionej uldze po paru minutach bakałarz doszedł do siebie i usiadł, dziko rozglądając się dookoła. W tym momencie dowiedzieliśmy się, że biedak cierpi na klaustrofobię i coroczne ekskursje wcześniej lub później, ale zawsze kończą się w ten oto smutny sposób, a krasnoludy zakładają się, dokąd dojdzie sam, a odkąd trzeba będzie go nieść…

Jaskinia miała kształt absolutnie doskonałej półkuli, jak postawiona na spodku do góry dnem filiżanka wyszczerbiona rogiem-wejściem. Podłoga składała się z jednolitej kamiennej płyty wyszlifowanej do połysku. Z szarych ziarnistych ścian pąkami lilii wyrastały i otwierały się skrzące się rozetki kryształów – przezroczystych jak lód, we wszystkich możliwych kolorach. Przez gwiaździsty otwór w sklepieniu jaskini wlewał się białawy potok światła słonecznego, rozbijając się o ołtarz – grubo ociosany płaski kamień na środku heksagramu: sześcioramiennej gwiazdy z pary przeplecionych trójkątów.