Kucnęłam i pociągnęłam paznokciem po cienkiej czarnej linii. Ani wyryta w kamieniu, ani narysowana, gładka i zimna, jak naturalna żyłka w granicie. Podłoga wewnątrz heksagramu upstrzona była znakami runicznymi i ogólnie przyjętymi symbolami życia, światła, duszy i tym podobnych abstrakcji. Na przecięciu linii, pyskami do środka, siedziały wilki z białego marmuru, wzrostu człowieka. Był ich równo tuzin i przed każdym wyryto stylizowany znak zodiaku. W otwartych paszczach połyskiwały duże kamienie szlachetne, których naliczyłam jedenaście. Ostatni wilk zazdrośnie szczerzył zęby. Dwunasty kamień był na stałe osadzony w zagłowiu ołtarza. Okazał się nim właśnie ów niedostępny dla zwykłych śmiertelników gigantyczny diament. Nie potrafiłam z marszu określić, którego kamienia brakowało. Tia, smutne to strasznie – zostać bez kręgu z powodu jednego kamyczka. Teraz weź i spróbuj zebrać nowy komplet!
Obejrzałam sobie ołtarz. O dziwo, na jego powierzchni nie było wyżłobienia dla spływającej krwi ani podstawki pod rytualną czaszę. Wiedźmi krąg Dogewy obchodził się bez ofiar, czerpiąc siłę z leżącego na ołtarzu czarodzieja – nagiego, z rozwianymi włosami, wyzłoconego przez słońce… Hm, chyba Len by nieźle wyglądał na tym zimnym łożu. Ale, niestety, nie skłamał. Ołtarz pokryty był grubą, zaiste wiekową warstwą kurzu. Od dawna nikt na nim nie leżał.
Len niedbale oparł się o kłąb najbliższej figury, skrzyżował ręce na piersi i zamyślił się o swoich wampirzych sprawach. Ja ukradkiem podziwiałam jego dokładnie wyrzeźbiony profil. Dziwny, niezwykły typ urody: pewnej siebie, zdecydowanej, kompletnie pozbawionej malowanego samouwielbienia. Przyciągała, tak jak przyciąga wymyślna uroda klingi – z delikatną koronką wygrawerowaną na doskonale wyprofilowanym ostrzu. Drogiej i starej klingi, której wierność i wytrzymałość wielokrotnie zostały sprawdzone w walce, a nierzucająca się w oczy pochwa tylko podkreśla ukrytą w środku siłę. Taka klinga nie jest obnażana dla zabawy, ale zawsze trzymana w pogotowiu.
Len, jak gdyby odczytał moje myśli, uśmiechnął się i spojrzał przez przymrużone rzęsy.
– I jak, zadowolona?
– Ciekawe macie wierzenia. Wszędzie wilki, wilki, wilki. I koniecznie białe. Co to, odbicie walki pary przeciwności? Że niby w każdym z nas siedzi zwierzę, negatywna strona…
– Postać – poważnie poprawił Len. – I niekoniecznie negatywna.
– A jaka w takim razie jest negatywna? Owieczka?
– Owca – sprecyzował bez uśmiechu. – Stado tępych zwierząt, zmiatających wszystko na swojej drodze, pod wodzą tego… rogatego.
– Podstarzałego męża Koliny Niezapominajki z Niedźwiedziej Jaskini? – zaproponowałam.
– Jego właśnie – zgodził się wampir bez cienia ironii. – Albo kogoś o podobnie pustej głowie opętanego żądzą władzy.
– A co, znasz go? – zaciekawiłam się.
– Nie, polegam na twoich wspomnieniach. Zabrzmiało to dwuznacznie i niezrozumiale, ale Len chyba nie umiał wyrażać się inaczej. Nie zaryzykowałam dalszych pytań, odwróciłam się i spróbowałam wydłubać dymny topaz z zębatej oprawy. Odebranie kości prawdziwemu wilkowi byłoby łatwiejsze. Ale przecież muszą go od czasu do czasu wyjmować, by wytrzeć kurz, wypolerować. Len nie przeszkadzał mi w pieczołowitych poszukiwaniach ukrytej sprężyny, ale gdy pytająco spojrzałam w jego kierunku, roześmiał się tylko i ironicznie pokręcił głową. Okazywana przez niego wyższość zaczynała mnie denerwować.
– Dobra, idziemy stąd – burknęłam, odwracając się do wyjścia.
Wampir zbliżył się do ołtarza i w zamyśleniu pogładził diamentowe fasetki.
– Nie chcesz spróbować swoich sił?
– Niech najpierw sprzątaczka spróbuje swoich.
– A w ten sposób? – Len gwałtownym ruchem zerwał z siebie płaszcz i narzucił go na ołtarz. – No chodź.
– Coś plecy mnie bolą.
– Spróbuj, przecież chciałaś – nalegał wampir, kusząco klepiąc dłonią płaszcz.
– Już nie chcę.
– Daj spokój, jestem pewien, że będzie dla ciebie ciekawe, móc samej sprawdzić…
– Len, za kogo ty mnie bierzesz? – przerwałam, patrząc wprost na niego. – Wierzę, że krąg nie działa. Wierzę, że z niego nie korzystałeś. Nie musisz udowadniać mi rzeczy oczywistych. Nie zamierzam dodawać do kolekcji swoich bolączek ostrego zapalenia korzonków, li i jedynie dla spokoju Konwentu Magów. Jeżeli będę miała jakieś wątpliwości odnośnie twojej szczerości, od razu je wypowiem, przy czym ty usłyszysz o nich jako pierwszy. Ale, Len, powiedz mi, jak ja mogę tobie ufać, jeśli ty mi nie ufasz.
Nie uciekł spojrzeniem i w jego oczach pojawiły się niezrozumiałe dla mnie ból i twardość.
– A, tak przy okazji, o zaufaniu. Ten kryształ, który po cichu odłamałaś ze ściany… Schowaj, żeby go Starsi nie zobaczyli. Bardzo nie lubią, gdy przyprowadzam do jaskini obcych.
– Wszystko widzisz – prychnęłam ze złością. – Wszystko, czego tylko nie trzeba. Nie potrzebuję tego twojego kryształu. A twojego towarzystwa – jeszcze mniej. I pamiątka, na którą wzięłam sobie ten smętny kawałek, też jest zbędnym ładunkiem. Proszę cię bardzo, możesz go zabrać.
Z tymi słowami rzuciłam kryształem prosto w jego czoło. W ostatnim zdaniu mowa była o pamiątce, czyli przedmiocie niewielkim i Len po prostu nie zdążył złapać oszlifowanego kamienia rozmiarów sporego ogórka. Cięcia na twarzy zawsze bardzo krwawią, o czym kompletnie zapomniałam i przeraziłam się śmiertelnie, gdy wampir z krótkim wściekłym wrzaskiem chwycił się za czoło, a karmazynowa krew strumyczkami pociekła przez jego palce. Trudno powiedzieć, które z nas w tamtej konkretnej chwili miało gorzej. Ale jeśli Len w najgorszym przypadku mógł zostać bez oka, to ja znajdowałam się w stanie przedzawałowym, to właśnie sobie wyobrażając. Wybicie oka władcy Dogewy poprzez rzucenie w niego kradzionym kryształem, nawet jeśli nie zrobiłam tego celowo – tylko mnie mogła się przytrafić podobna historia! Wyobraziłam sobie, jak z całej Dogewy zbiegają się wampiry, jak z przerażeniem kłębią się dookoła noszy, na których leży, pojękując, ich ukochany Władca, już nie tak sympatyczny jak przedtem, a Starsi, zszokowani jego zbolałym obliczem, wskazują na mnie palcami drżącymi od sprawiedliwego gniewu. A potem…
Mrożący krew w żyłach jęk wyrwał się z moich własnych ust. Len zmarszczył czoło, cofnął rękę, obejrzał zakrwawioną dłoń, wyciągnął z kieszeni zmiętą białą chusteczkę i przycisnął ją nieco nad brwiami.
– Drobiazg, zadrapanie – powiedział niepewnym głosem, obmacując rozcięcie przez chustkę. – Wolha? W porządku?
– Słabo mi – powiedziałam grobowym głosem, siadając na podłodze. Zapomniawszy o chustce, wampir rzucił się mnie łapać. Nie wiem, czy zdążył, czy nie, ale doszłam do siebie na jego rękach, które natychmiast odepchnęłam. – Nie dotykaj mnie, obejdę się bez twojej pomocy.
I odskoczyłam, rzucając się w bok. Len został, gdzie siedział, tylko zwrócił głowę w moim kierunku.
– Wolho, nie chciałem cię obrazić. Po prostu nijak nie mogę cię rozgryźć… w przenośni.
– Jeszcze by tego brakowało, żeby dosłownie! – Spojrzałam na Lena i zachciało mi się śmiać. Zawstydzone spojrzenie jak u kota, który spił śmietankę z mleka i oberwał wałkiem przez łeb. Na ubraniu widać ciemne zasychające plamy. – Bardzo boli?
– Mówię przecież – zadrapanie.
– Znaczy, mogę nie przepraszać?
– A za straty moralne? – Chytrze zmrużył oczy Len.
– Doskonale! Zaczynaj, słucham uważnie.