Выбрать главу

Las pomagał mi jeśli nie zaspokoić, to przynajmniej zagłuszyć dziki głód. W czarnych plamach przy korzeniach drzew wyrastały bladożółte łodygi dzikiej cebuli, gorzkie, ale jadalne. W przegniłej ściółce od czasu do czasu można było znaleźć zeszłoroczne orzechy i żołędzie, a za którymś razem natknęłam się na wmarzniętą w lód żabę i długo wybijałam ją kamieniem, dmuchając na zmarznięte palce. Daleko od wioski nie odchodziłam – wilki też chciały jeść i nocami smętnie wyły pod ogrodzeniem, wywabiając zbyt pewne siebie psy. W odróżnieniu od ludzi wilki nie ruszały się nawzajem, podczas gdy nasz sąsiad w biały dzień rozwalił siekierą głowę ojcu, który potknął się i upuścił gar z wodnistą zupą. Nie obwiniano go nawet za plecami. Ludzie unikali siebie nawzajem, podglądając, węsząc, szukając cudzych skrytek z ziarnem. My też ściągnęliśmy resztki jedzenia do piwnicy i dziesięć razy w ciągu nocy schodziliśmy na dół, by je sprawdzić i przeliczyć.

Na przednówku do wsi trafił wóz z mąką i mrożonym mięsem. Pokryte śniegiem konie ze zmarzniętymi soplami grzywy zwyczajowo zatrzymały się przy bramie. Kierował nimi owinięty wilczym futrem trup – kupiec ze Starminu handlujący z dalszymi osadami. Dziś nie prosił o pieniądze za swój towar i ludzie bili się o jego futro jak prawdziwe wilki.

Razem z kupcem przyszła dżuma, jego ostatnia przyjaciółka. Niezauważalnie wkradła się do izb, wygrzała przy piecach i po tygodniu wyszła na polowanie.

Pierwsze trzy mogiły jeszcze jakoś wybito w zmarzłej ziemi za płotem. Pozostałych układano na nich, zawalano smolnymi świerkowymi gałęziami i podpalano. Z popiołów dopalających się ognisk złośliwie szczerzyły się zwęglone czaszki. Co rano zlatywały do nich sroki, żywe, o długich ogonach. Wieczorem majestatycznie spacerowały kruki.

Dżuma nasyciła się i zatrzymała na czwartej dziesiątce. Z dwudziestu pięciu ocalałych, dziewięciu powoli zdrowiało, a reszta co godzinę szukała strasznych śladów na skórze, ale bogowie ich oszczędzili. Ogniska za płotem zgasły, popiół pokrył się szarym śniegiem. We wsi zostało dziewięciu mężczyzn i piętnaście kobiet, z dzieci ocalałam tylko ja. Nikt nie chciał od nowa zadomawiać się w przeklętym miejscu. Wszyscy zamierzali, jak tylko zrobi się cieplej i ścieżki podeschną, rozejść się po okolicznych wsiach, do krewnych. Ja tymczasem mieszkałam z wujem, bratem ojca, który stracił żonę i piątkę dzieci. A zima jeszcze się dłużyła. Najpierw atakowały mrozy, potem spadł śnieg, potem następowała odwilż i pod sam próg podchodziła woda. Zapasy znowu zbliżały się do końca, gdy zauważyłam zbliżającą się do wsi karawanę. Na jej spotkanie wyszła cała wieś – co prawda nie wychodząc za ogrodzenie. Kto ich tam wie, tych nieproszonych gości – a może jacyś rozbójnicy, banda leśnych rabusiów. Ale i z nimi można się dogadać, byleby bez pytania nie zaczęli strzelać do komitetu powitalnego.

Ja widziałam wszystko ze słomianego dachu stodoły, na który wspięłam się w poszukiwaniu ocalałych kłosów. Była to dziwna karawana. Trzy wozy, a na nich wyrastało pod płachtą coś grzmiącego i nierównego. Z przodu dwudziestu żołnierzy na kosmatych konikach, z tyłu tyle samo. Wojna, czy co? Z kim? Komu ta nasza nieszczęsna wieś potrzebna?

Karawana stanęła pod starym dębem, pięćset łokci od ogrodzenia. Żołnierze patrzyli spode łba, nie zsiadali z koni. W końcu do przodu wyjechał dziesiętnik na żółtawym koniu, zerkając na swoich i co chwilę sprawdzając obślinionym palcem kierunek wiatru. Jego odwagi starczyło na jakieś dwieście łokci.

– Dużo was tam? – wrzasnął, przykrywając nos skórzaną rękawicą.

– Trosik jest! – radośnie odezwał się mój wuj i zrobił krok za bramę, ale żołnierze natychmiast najeżyli się naładowanymi kuszami, więc szybko cofnął się z powrotem. – Ci, co nie umarli, już nie mają się czego bać, choroba się od dwóch tygodni nie pokazała! Wchodźcie, nie bójcie się – odeszło morowe powietrze.

Dziesiętnik nie odpowiedział i rozkazująco machnął ręką. Milczący żołnierze łańcuchem otoczyli wieś, za nimi z desperackim skrzypieniem ruszyły wozy. Pod ściągniętymi płachtami pokazały się pękate beczki z czarnymi zaciekami.

Któryś z mężczyzn zorientował się, skąd wiatr wieje, przeskoczył ogrodzenie i rzucił się w kierunku lasu, w rozpaczliwej nadziei przebicia się pomiędzy dwoma żołnierzami. Krótki bełt z kuszy całkowicie znikł pod jego lewym barkiem. “Ratownicy" doświadczonymi ruchami wybijali denka beczek, z rozmachu wylewali na ogrodzenie lepką smołę, a dziesiętnik powoli zapalał słomianą pochodnię. Jak kula zleciałam z dachu, rzuciłam się tu, potem tam – nie było gdzie uciekać, czarny duszący dym gryzł w oczy i gardło, ludzie kłębili się w pierścieniu ognia, wpadając na siebie nawzajem. Iskry rozlatywały się kroplami, buczącym płomieniem wyrastały na słomianych dachach. Ogrodzenie płonęło tak, że nie dało się podejść bliżej. Sucho pojękiwała cięciwa kuszy, nie wypuszczając za bramę, w uszach dzwoniły przerażające krzyki, trudno nawet powiedzieć czyje – ni to wył przywalony belką pies, ni to paląca się żywcem kobieta…

Tylko dziecko może mieć nadzieję na schowanie się przed śmiercią w rodzinnym, niechaj nawet płonącym domu. Właśnie to mnie uratowało. Oślepiona kłębiącym się wewnątrz dymem potknęłam się o kadź stojącą w sieni i z piskiem spadłam do otwartej piwnicy. Wieko, którego desperacko próbowałam się chwycić, zatrzasnęło się nad moją głową. Zleciałam po schodach i na czworakach wbiłam się w szczelinę pomiędzy skrzynią i ścianą, popłakując z bólu i strachu. Dym powoli topniał pod sufitem, gliniana podłoga chłodziła siniaka na boku. Do ryku ognia dołączył huk spadających belek – ostatnie, co zapamiętałam, zanim straciłam przytomność.

Potem był bezsilny płacz, uparta klapa, zakrwawione palce… syte kruki, popioły z resztkami domów… rozcięta mieczem żelazna obroża mojego wiernego psa… czarno-czerwone szmaty ha drzewach ostrzegające podróżników. Król bez namysłu poświęcił jedną małą wioskę dla całego królestwa, ale ja nie znajdowałam wytłumaczenia dla jego postępku ani wtedy, ani teraz, gdy poznałam już podstawy uzdrawiania z kluczowym postulatem “mniejszego zła". Usługi magów są drogie, smoła znacznie tańsza…

Szłam sobie powoli topniejącym lasem, ściskając worek z resztkami schowanych w piwnicy ziemniaków. Na chatkę leśnej znachorki trafiłam zupełnym przypadkiem, spędziłam z dobrą staruszką około tygodnia, a potem goszczący u niej siostrzeniec podrzucił mnie wozem do Starminu.

Tego samego dnia przyjęto mnie do Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa.

…Już nie milczałam; opowiadałam Lenowi swoją historię, niczego nie ukrywając. On nie potakiwał ani nie mówił pokrzepiających słów, po prostu był ze mną tamtego strasznego wiosennego dnia i wspomnienia straciły swoją przerażającą ostrość i przestały mnie prześladować.

Już nigdy więcej nie śniły mi się koszmary.

Wampiry z widoczną niecierpliwością śledziły, jak żegnam się z Lenem przy fontannie, a on wręcza mi bukiet polnych kwiatów zebranych na poboczu drogi. Bukiet był utrzymany w niebieskich barwach – chabry, dzwonki, puszyste fioletowe jasieńce na półnagich łodygach, z dziesięć dużych męczennic – w otoczce z krwawnika. Bukiet zebrałam ja, ale wręczyłam go Lenowi, pochłonięta pogonią za czymś małym i świecącym, podobnym do tłustego złocistego chrząszcza, który wyleciał z ciemnoróżowego kwiatu dzikiej lilii. Oczywiście nie dogoniłam, o bukiecie zapomniałam i Len, nie przypominając, cierpliwie niósł go z półtorej wiorsty. Póki wampir machał sobie bukietem trzymanym w opuszczonej ręce, ten wyglądał wcale przyzwoicie, ale gdy tylko kwiaty odzyskały naturalne położenie, smutno zwiesiły główki. Len się szczerze speszył. Wyglądało to, jakby pechowy adorator podarował dziewczynie kwiaty, których tydzień temu nie przyjęła jego poprzednia bogdanka – koniec końców, po co mają się marnować…