– Po co mają się marnować… – powtórzyłam na głos, zanurzając bukiet w fontannie. – Jak myślisz, wstaną?
– Kwiaty polne są żywotne.
Len odszedł. Oczekujący – nie, z czego wywnioskowałam, że czekają właśnie na mnie. Mokre kwiaty wyglądały jeszcze smętniej, teraz nie skusiłaby się na nie nawet umierająca z głodu koza, nie mówiąc już o damie serca. Otrzepałam bukiet z wody i odważnie ruszyłam na spotkanie wampirom. Zebrani przywitali się i rozstąpili, wpuszczając mnie do domu Kryny. Ale już po kilku sekundach nieśmiałe pukanie do drzwi dało mi do zrozumienia, że tak po prostu się ich nie pozbędę.
Wszystkich bolały zęby. Przeważnie zdrowe, ale reklama zrobiła swoje. Nikomu nie odmówiłam pomocy ani nie wzięłam pieniędzy. Ale zrobiłam parę odcisków do pracy zaliczeniowej i zostawiłam sobie na pamiątkę wyrwany kieł z dziurą. Chore wampiry strasznie się stresowały, niechętnie przyznając, że zdecydowały się skorzystać z mojej pomocy tylko z powodu nieobecności zielarki, która tak w ogóle jest doświadczoną specjalistką, ale trudno uchwytną. Poradziłam, by mimo wszystko ją znaleźli. Magia magią, a ziołami nie wyleczysz wszystkiego, ale lepiej stosować kurację łączoną. Poza tym nie można przenosić doświadczenia lekarskiego z jednej rasy na drugą.
Tak przy okazji, kwiaty odeszły. Do innego, lepszego świata.
Rozdział 13
Tej nocy dowiedziałam się wiele nowego o wampirzej fizjologii. Kładły się bardzo późno, koło drugiej. Wstawały o piątej rano. Dla porównania – dla ludzkich wieśniaków dzień kończył się wraz z zachodem słońca (zimą i latem), a zaczynał, odpowiednio, o świcie. Wampiry też budziły się z kurami, ale najciekawsze zaczynało się późnym wieczorem, gdy na jednej połowie nieba pojawiały się liczne gwiazdy, a na drugiej dopalały zachodnie chmury. Oczywiście o żadnej pracy mowy nie było. Wszystkie roboty w gospodarstwie kończyły się około trzeciej po południu. Dorośli zbierali się w grupy, młodzi na odwrót – rozbijali na pary. Ci pierwsi udawali się do Domu Narad albo po prostu z wizytą do kogoś, by omówić bieżące sprawy i (co tam ukrywać) poplotkować sobie, ci drudzy zagadkowo szeleścili w krzakach kwitnącego jaśminu. Dzieci bez obaw bawiły się na ciemnych ulicach, wyrostki w ogóle uciekały do lasu – bawić się w rozbójników i, o dziwo, w strzygi. Idąc spać koło północy, czułam się strasznym śpiochem – na ulicach nadal wrzało życie! Ale przed drugą w nocy wampiry powoli rozpełzały się (strasznie kusi mnie, by powiedzieć: rozlatywały) po domach. Kryna, moja gospodyni, na palcach mijała sień, w milczeniu rozbierała się i właziła na piec, próbując nie hałasować. Ja i tak się budziłam – śpię bardzo czujnie, a jak się już obudzę, koniecznie muszę wyjść na dwór i przez chwilę zażyć samotności w wąskiej przybudówce z desek z małym okienkiem w kształcie rombu. Potem sennie dreptałam z powrotem, padałam na łóżko i znowu zasypiałam. Kryna budziła mnie koło dziewiątej, gdy śniadanie już stało na stole.
Również dziś dowiedziałam się, że wampiry śpią nie tylko krótko, ale i mocno. Bardzo mocno…
Obudził mnie wilk, który wskoczył przez otwarte okno, zwinnie zahaczył nosem o kołdrę i rozłożył się u mnie w nogach. Zostawiłam go, żeby się wylegiwał, poprosiłam tylko, by nie zostawił pcheł, a sama wstałam i poszłam się umyć. Ptaki szczebiotały, bezwietrzny poranny chłód zapowiadał upał, rąbek słońca dawał równe białe światło.
Nawet już nie pamiętam, czego chciałam od Kryny, chyba upuściłam ręcznik do miednicy z wodą, a przy próbie wysuszenia pomyliłam się w zaklęciu i go zwęgliłam. Po ulicach już przemykały wampiry, pełne energii i zmierzające do sobie tylko znanych miejsc, a ja słusznie zdecydowałam – minutę wcześniej czy minutę później moja gospodyni i tak powinna wstać.
Kryna spała na boku, plecami do mnie. Zawołałam ją i lekko potrząsnęłam za ramię, a ona… ciężko przetoczyła się na plecy, bez życia, śnięta, zimna. Wargi szare, w całej twarzy ani kropli krwi. Szybko sprawdziłam źrenice – były rozszerzone i nie reagowały na światło. Przede mną leżał trup, do tego trup świeży, nie zesztywniały i przyjemnie pachnący kwiatową wodą. Poszukałam pulsu – najpierw u siebie (nigdy nie pamiętam, gdzie on się znajduje), a potem u niej. Nie znalazłam ani tu, ani tam. Czas był najwłaściwszy krzyczeć “ratunku", ale w tym momencie Kryna głęboko westchnęła, z wysiłkiem rozwarła powieki i ochryple spytała:
– Co się stało?
– Ręcznik… – wydobyłam z siebie, z trudem odzyskując dar wymowy. – Ja… ja spaliłam go i utopiłam… Znaczy się na odwrót… Przydałby mi się zapasowy.
Kryna ziewnęła i przetarła oczy.
– Oczywiście, dziecko, weź, jest w komodzie… trzecia szuflada, pod prześcieradłami…
– A… tak, tak – nadal na uginających się po przeżytym szoku nogach udałam się po ręcznik. Na moim policzku zastygała, ściągając skórę, szara piana mydlana. Gdy wróciłam z pustą miednicą, Kryna jakby nigdy nic kręciła się przy piecu, pełna energii i zarumieniona. Nie indagowałam jej o nic, spytałam tylko, czy dobrze spała.
– Oczywiście, dziecko. My, wampiry, śpimy bardzo głęboko, ale ty się nie krępuj, możesz mnie obudzić w każdej chwili.
Głęboko?! Ledwie co minutę temu leżała jak ten trup, a ja nie miałam pojęcia, gdzie mam biec najpierw – po władcę czy po zielarkę! Czyżby te bajki o żywych umarlakach były jednak prawdziwe? Nie czekając na pierwsze gorące racuchy, już z ulicy krzyknęłam do Kryny, że niedługo wrócę i pobiegłam do Lena po odpowiedź.
Ciekawe, czemu apartamentów władcy nikt nie strzeże? Nawet sług nie widać – bierz, tajemniczy potworze, władcę Dogewy, i jedz, póki ciepły… znaczy, zimny. Znalazłam Lena w trzeciej z kolei komnacie, której połowę zajmowało majestatyczne łoże, bardziej przypominające królewski katafalk. Wampir leżał na plecach, wyciągnąwszy ręce na kołdrze, przystojny i zdecydowanie martwy. Złociste włosy były rozrzucone na poduszce, na twarzy zastygł spokojny marzycielski wyraz, z którym władcy tego świata mają nadzieję przejść do wieczności (ale z jakiegoś powodu chowani są w zamkniętych grobach – widać po ich dusze przychodzi ktoś koszmarny).
Nie zastanawiając się długo, przycisnęłam ucho do jego nagiej piersi. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu (z naukowego punktu widzenia) Len żył, ale bardzo rzadkie uderzenia serca można było raczej zgadnąć niż usłyszeć. Sen przypominał hibernację zimową nietoperzy, które są zdolne do obniżenia temperatury ciała o kilka stopni, spowalniając metabolizm. Bezceremonialnie potrząsnęłam go za ramię i zawołałam po imieniu. Po paru sekundach jego oddech zrobił się szybszy, bardziej zauważalny. Wargi odzyskały różowy kolor. Len otworzył oczy, przez chwilę bezmyślnie gapił się w sufit, po czym spojrzał na mnie.
– Nadal eksperymentujesz? – zapytał całkowicie normalnym tonem.
– Ano, i chyba natrafiłam na źródło kolejnej legendy. On usiadł, odrzucił włosy z twarzy, ziewnął.
– Gratuluję. Mam nadzieję, że jutro nie obudzi mnie osinowy kołek?
– Nie wiem, nie wiem… – mruknęłam z wahaniem w głosie. – Jeszcze nie testowałam łez panieńskich. Od których się wyparowuje.
– Wiesz, to zależy od tego, z czym się je zmiesza…
Rozmowa została przerwana pojawieniem się niebieskookiego Starszego, który nie raczył zapukać. Jakoś nie zauważyłam radości na jego obliczu – zagapił się na nas, jak dama z dobrego domu, która znalazła jedyną córkę w objęciach portowego tragarza. Błyskawicznie wyplątałam się z rozrzuconej pościeli, mruknęłam: “Już sobie idę" i jak węgorz prześlizgnęłam się obok wampira, który zastygł w drzwiach jak słup soli. Na podwórzu czekała na mnie reszta Starszych. Mało prawdopodobne, by marzyli o możliwości zapoznania się z wynikami doświadczenia. Przywitawszy się (i usłyszawszy dosyć chłodną odpowiedź), wyniosłam się z obozu wroga, przytłoczona przewagą liczebną przeciwnika.