– To bym napisała: “Wynik pozytywny".
Len niedbale zgarnął jeden z zapisanych zwojów, rozwinął i pogrążył się w lekturze. Zastygł na dłuższą chwilę. Obserwowałam, najpierw z dumą, a po chwili z obawą.
– Hm – powiedział, przysiadając na ławce i nie odrywając spojrzenia od tekstu. – Mam nadzieję, że krąg czytelników jest ograniczony?
– Oddaj! – oburzyłam się, wydzierając mu zwój. – To dopiero brudnopis.
– I kogo niby nazywasz “białowłosą strzygą"?
– To pierwsze wrażenie! – broniłam się. – Dalej będą fakty.
– To daj skończyć.
– Nie dam. Dalej jeszcze nie napisałam.
– W takim razie poczekam – zaproponował, wyszczerzywszy się jak wspomniana strzyga.
Sądząc z położenia księżyca, było już dawno po północy. I czego on nie śpi?
– Przyszedłem, żeby zaprosić cię na Dobrą Noc.
– I w czym ta noc jest taka dobra? – Dopiero w tej chwili zauważyłam, że ulice roiły się od wampirów. Tu i tam migały ogniska, słychać było wesołe rozmowy i nie do końca chóralne śpiewy. Dookoła unosił się zapach smażonego mięsa i gorącego ponczu. – Na czyją cześć to święto?
– Przecież mówię – Dobra Noc. – I tyle?
– I tyle. Czemu by nie świętować nocy, jeśli jest tak dobra, jak ta?
– A jak się ją świętuje?
– Jak się chce. Piciem, jedzeniem, zawodami, spacerami. Jedyny warunek – nie zepsuć Dobrej Nocy. Gdy tylko pogarsza ci się nastrój, święto jest skończone.
Pomyślałam, że czas najwyższy iść spać, ale jakoś mi się nie chciało.
“Czemu by nie?" – pomyślałam.
On bez słowa podał mi rękę i zdmuchnął świece.
Ciepła noc zasiała czarne pole nieba najlepszymi gwiazdami i cierpliwie orała je zębami nierównych obłoków. Księżyc niedawno się urodził i dopiero wchodził w rolę nocnej lampy, a nietoperze wesoło trzepotały skrzydłami, przecinając jego naostrzony sierp.
Delikatne aromaty jaśminu i dzikiej róży, do których po bardzo krótkiej chwili domieszał się wieczornik, sprawiały, że serce drżało ze zdenerwowania w oczekiwaniu czegoś romantycznego. W takie ciepłe, przyjemne, letnie noce piękne panny zamknięte w ciasnych ścianach rodzinnych pałaców mają zwyczaj skakać z balkonów w objęcia adoratorów z lutniami. Dobrze, jeśli panna ma akurat na sobie szeroką spódnicę – zamortyzuje uderzenie o ziemię, jeśli adorator okaże się nie dość wysportowany.
– Jak smakowicie pachnie! – Zachłannie wąchałam jasny dymek wydobywający się z długiej jamy z żarem, nad którą męczyło się mięso nadziane na cienkie metalowe rożny o drewnianych rączkach. Dookoła jamy, przerzucając się dowcipami, kłębiły się pełne życia i głodne wampiry – kucharz nie nadążał z wymianą szpikulców.
– Dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy magowie, którym zdarzyło się do tej pory odwiedzić Dogewę, byli z przekonania wegetarianami – złośliwie poinformował mnie wampir.
– Guzik mnie obchodzi, z kogo ten schabowy – uparłam się. – Ja chcę jeść i mój rozwijający się organizm domaga się mięsa. Jeżeli nie masz kurzego skrzydełka, to może być udko z panny. Tylko dobrze wysmażone i niezbyt tłuste. Ja tu sobie postoję w cieniu, a ty idź i poproś, żeby ci kawałek dali, władcę powinni obsłużyć bez kolejki.
Na widok zbliżającego się energicznym krokiem Lena rozmowy i śmiechy ucichły. Tłum z namaszczeniem cofnął się, przepuszczając go do ogniska. Wyglądało to tak, jak gdyby przy knajpie zmaterializował się któryś z bogów, zostawił gromy i pioruny przy wejściu i poprosił o kufel piwa i sucharki. Kaprys jego boskości został natychmiast spełniony.
– Udka panien się skończyły – poinformował mnie Len, uroczyście wręczając mi rożen z kilkoma kawałkami soczystego mięsa naszpikowanego czosnkiem i przełożonego cebulą. – Nie masz nic przeciwko polędwicy z barana? Doskonale. W kieszeni mam chleb. Co prawda mam go tam od dawna… Potrzymaj moją porcję.
Uwolniwszy ręce, Len wyciągnął z kieszeni coś w szmatce, na którą oboje zapatrzyliśmy się z widocznym przerażeniem. Najwyraźniej w dalekiej przeszłości, jeszcze przed epoką lodowcową, ten koszmarny placek był pajdą żytniego chleba, już w tamtych czasach czerstwego. Kurz stuleci osiadał na dziełach sztuki, potężne cywilizacje pojawiały się i znikały bez śladu, trzęsienia ziemi, powodzie i pożary co jakiś czas powodowały szkody rolnicze, a chleb przez cały ten czas leżał i leżał w kieszeni, czekając na swoją chwilę. I oto wybiła jego godzina! Chleb triumfalnie objawił się naszym oczom, wywołując krańcowo sprzeczne uczucia.
– A fuj! – powiedział wreszcie Len, w ten krótki sposób wyrażając swoje zdanie na jego temat.
– Prawdziwy antykwariat – potwierdziłam. W nierównym świetle ognisk chleb migotał wszystkimi odcieniami zieleni, jak krasnoludzki ser. – Chodź, podarujemy go jakiemuś żebrakowi.
– Tak niewybredni żebracy długo nie żyją. Zaproponowałam nakarmienie chlebem najbardziej zaciekłego wroga, ale Len uznał, że to niehumanitarnie – koniec końców, nie jesteśmy barbarzyńcami, więc po co się tak znęcać nad biedakiem w naszym postępowym stuleciu łamania kołem? Nie znalazłszy odpowiedniego zastosowania tego unikalnego produktu, wyrzuciliśmy go w krzaki i zajęliśmy się poszukiwaniem spokojnego miejsca do rozprawienia się z szaszłykami.
– Chodź! – szepnął Len, ciągnąc mnie za róg najbliższego domu. Długo kręciliśmy się po wąskich uliczkach, aż dotarliśmy na udeptany placyk ze wszystkich stron otoczony wysokimi krzakami. Na ziemi leżał wygładzony bal, a przez nierówny otwór w gałęziach było doskonale widać plac. – Doskonale, jesteśmy pierwsi! Jeżeli ktoś zacznie się przedzierać przez krzaki, będziemy pełnym głosem wydzierać się, że zajęte!
– Chodź, kochanie, tu już zajęte! Jakieś świnie zagarnęły nasze miejsce! – wyraźnie wysyczał w krzakach męski głos, smutno westchnął kobiecy, trzasnęła gałąź i wszystko ucichło.
– Sam jesteś świnia! – półgłosem burknął Len. Usłyszano go, i, mało tego, rozpoznano, w związku z czym doleciało nas stłumione stęknięcie i tragicznie urwane “Proszę o wybaczenie!", noszące pewne podobieństwo do przedśmiertnego jęku.
– I po co w ten sposób? – wyraziłam delikatny sprzeciw.
– A co, ja niby nie jestem wampirem? Nie mam prawa posiedzieć w krzakach z dziewczyną? – uśmiechnął się on, błyskając kłami.
– Ale-ale! – pogroziłam wampirowi prętem. – Ojej, a tam się co dzieje?
Moją uwagę przykuło dziwaczne przedstawienie, które właśnie zaczynało się na placu – a dokładniej na kawałku odgrodzonym linami, akurat naprzeciwko naszej jadalni. Po placyku bezdźwięcznie krążyły dwa skrzydlate cienie. Cienie właśnie – szybkość i płynność ich ruchów nie miały nic wspólnego z kanciastą niezdarnością żywych istot. Karmazynowe odblaski płomieni trzepotały na ostrzach gwordów. Rzadki dzwon uderzającego o siebie żelaza wywoływał falę przestraszonych westchnień wśród widzów, trzymających się w pełnej szacunku odległości od ogradzającej liny.
Walka nie skończyła się, a jak gdyby urwała w najbardziej napiętym momencie. Sędzia – jeżeli takowy w ogóle był – nie dał żadnego znaku, by skończyć pojedynek, obaj przeciwnicy pewnie stali na nogach, ale z jakiegoś powodu jednocześnie opuścili broń i sztucznie uśmiechnęli się do siebie, połyskując kłami. Po chwili pauzy jeden z walczących wyprostował się i podniósł gword nad głowę. Tłum zakrzyknął z zachwytem.
– A jak oni ustalili, kto zwyciężył? – szeptem spytałam Lena. – Nawet się nie zadrasnęli!
– Zadrasnęli i to nie raz. Po prostu się nie zdradzili, więc ty nie zauważyłaś. Oni wcale nie muszą walczyć aż do porażki. Zgodnie z regułami dogewskimi walczy się do określenia bardziej doświadczonego wojownika. Wtedy słabszy po prostu opuszcza krąg i jego miejsce zajmuje inny pretendent.