– Tak po prostu opuszcza? Nie tryska śliną i nie klnie? I nie musicie odciągać zwycięzcy za kołnierz? Dziwne, niby tak zaciekle walczyli… Patrz, nikt się nie spieszy, by zastąpić tego, który odpadł! To najlepszy mistrz gworda w Dogewie, zgadza się?
Len zamyślił się na chwilę i otrzymałam starannie sformułowaną odpowiedź.
– Tak – spośród tam obecnych.
– Len, a nie chcesz sprawdzić swoich młodych mięśni? Masz szansę zrobić na mnie wrażenie – zaproponowałam głosem kokietki.
– Bef fenfu – niewyraźnie wymruczał Len, wgryzając się w mięso. – Juf if fffyftkif raf w tym roku zwyfięfyłem, pfed wiofną nikt więfej fię nie zgłofi… Ffyba fe na tre-ningaff…
– Ale macie głupie zasady! Trzeba bardziej polegać na losie. Nawet najsilniejszy przeciwnik ma słabe miejsce. Cały wic polega na tym, że trzeba to miejsce znaleźć za pierwszą próbą – bo drugiej może już nie być. Jeżeli łatwo się wkurza – doprowadź go do wściekłości, jeżeli kuleje -więcej biegaj, jeżeli boli go ząb – celuj w ząb. – Otaksowałam Lena spojrzeniem, wymownie zatrzymując wzrok poniżej pasa. – Oczywiście, istnieją też ogólnie znane miejsca…
– Dobrze rozmawiać o bitwie, siedząc w krzakach. Zobaczymy, jak poradzisz sobie z prawdziwym przeciwnikiem – spoważniał wampir, na wszelki wypadek zakładając nogę na nogę.
– Z potworem?
– A chociażby i z nim.
– Jeden dosyć ważny drobiazg, Len – skorygowałam go. – Do walki z potworem potrzebny jest potwór.
– Myślisz, że nie istnieje? – nachmurzył się wampir.
– Nie, mówię tylko, że w tej chwili nie ma go w okolicy.
– Znaczy się, możesz odjechać z czystym sumieniem? – przedwcześnie ucieszył się Len.
– Mogę, ale nie chcę. – Wpakowałam do ust ostatni kawałek mięsa, przeciągnęłam się i westchnęłam z zadowoleniem. – Gdzie jeszcze będę mogła świętować taką Dobrą Noc?
– Nie macie nocnych świąt?
– Czemu nie, mamy. Noc Świętego Złąki albo Skarbokwiecień. Ale to na samym końcu kołośnia, jeszcze nieprędko.
– I jak go świętujecie? – Len również rozprawił się z baraniną i wsadził pusty szpikulec w koniec bala. Poszłam jego śladem. – Trzeba nie zapomnieć ich jutro zabrać.
– Różnie. Skaczemy przez ognisko, mażemy dziegciem cudzą bramę. Szukamy legendarnego kwiatu paproci, na wyścigi z siłą nieczystą, która jakoby rzuca uroki i wabi ludzi w leśne gęstwiny i bezdroża. A ja jestem pewna, że poszukiwaczy po kilku kielichach prowadzi w gęstwiny nie leszy, tylko ich własne nogi.
– Cóż, na pewno nie pozwolę ci smarować wrót dziegciem. Ale paproci mamy od groma. Znam polankę z masą tego świństwa – zaproponował Len.
– To na co czekamy? Chodź szukać kwiatka! – zapaliłam się, skacząc na nogi. Miałam chronicznego pecha w noc Świętego Złąki – albo deszcz padał, albo akurat skręciłam nogę, albo jutrzejsze kolokwium mi nie dawało spokoju. Więc czemu nie przenieść tamtej nocy na bardziej pasujący mi termin?
– Teraz? – przeraził się władca.
– A kiedy? W dzień? Czy zimą po śniegu z łopatą? Chodź, póki księżyc na niebie!
Len z jakiegoś powodu nie bardzo palił się do poszukiwania cudownej paproci. Nie skusił go nawet pomysł znalezienia skarbu, który, zgodnie z opowieścią, otwierał się przed posiadaczem rzadkiej flory. Nie, on nie odmawiał kategorycznie, ale proponował przesunąć poszukiwania na jutro, a jeszcze lepiej – na wieczór, całkowicie ignorując dobowy rytm paproci i nie zamierzając się do niego stosować.
– Ale ona kwitnie tylko w nocy! – nalegałam, na co wampir odpowiadał, że niekwitnąca paproć nie jest w niczym gorsza, a znacznie łatwiejsza do znalezienia.
– Dobrze, w takim razie pójdę sama – zdecydowałam i w nastawieniu Lena zaszła rażąca zmiana. Oczywiście, że będzie mi towarzyszył. Skarbiec państwowy jak nigdy przedtem potrzebuje skarbu.
Na tym dziwactwa się nie skończyły. Najpierw uprzejmie puścił mnie przodem, pozwoliwszy wybierać drogę, a gdy po chwili namysłu spytałam, czy idziemy we właściwym kierunku, zupełnie spokojnym tonem stwierdził, że nie. W charakterze prowadzącego spisał się jeszcze gorzej – najpierw wlókł się jak w ogonie konduktu pogrzebowego, a potem ogłosił, że chce odpocząć na pieńku wątpliwej czystości. Powstrzymała go tylko nocująca w tym miejscu żmija, która syknęła ze złością na widok wampirzego siedzenia. Jego właściciel podskoczył na trzy łokcie i na chwilę odzyskał energię, w związku z czym pospiesznie zajęłam go rozmową.
– Len, a nie nudzi cię rozmawianie?
– Wcale. Przy żywej rozmowie myśli wyprzedzają słowa bardzo nieznacznie. Od mowy odróżnia je kompletny brak metafor, myśli zawsze są proste i jednoznaczne, chociaż pełne emocji. A słowami można grać jak w karty – przetasować, rozdać, podrzucić… zaczarować. Nie, za nic nie pozbawiłbym się przyjemności wysłuchania ciekawego rozmówcy – mruknął wampir, uśmiechając się do własnych myśli.
“Kto jak kto, ale ty umiesz korzystać ze słów" – pomyślałam nie bez złośliwości.
– Wymogi stanowiska – powiedział Len z taką samą lekkością, jakbym dalej rozmawiała z nim.
– Len, no nie, ty jesteś niemożliwy! – oburzyłam się. – Nie można przy tobie nawet spokojnie pomyśleć. I jak twoi poddani cię tolerują?
Nawet wiedząc, jak przejawia się telepatyczny dar Lena, nie odczuwałam nieproszonego wtargnięcia, póki sobie o nim nie przypominałam. Gdy pamiętałam, mogłam bez problemu stwierdzić, czy w danej chwili wampir mnie “czyta", czy nie. Ale nijak nie dało się określić, od którego momentu to robi.
Wyszliśmy ku znajomemu jeziorku, które odetchnęło w nasze twarze ciepłem. Po czarnej wodzie biegło srebrzyste drżenie rozbijane przez częste pluski – siedzące na brzegu żaby spiesznie chowały się w bezpiecznych wodach. Milczenie wydało mi się nieco zbyt wymuszone. Odtworzyłam w pamięci dialog i przypomniałam sobie, że to ja miałam ostatnie słowo. I nieco za późno domyśliłam się, na ile samotny jest mój rozmówca. Kto by chciał ciągle mieć do czynienia z telepatą? Przecież każda istota rozumna najpierw pomyśli, a potem powie. I to nie zawsze to, o czym myślała. A zrobi w ogóle coś jeszcze innego. Tak że do władcy się biegnie, gdy już nie ma co bez niego zrobić. Pewnie mu się już do reszty znudził ten ciągły korowód kłócących się i skarżących, którzy, spotykając go na ulicy, uciekają spojrzeniem. “Witaj, władco" i możliwie szybko zwiewają przed rozmową, bo nawet najlepszy, najmądrzejszy i najlepiej wychowany wampir ma gdzieś z tyłu świadomości kłębiące się nieprzyzwoite myśli. I z tego właśnie powodu chodzi sobie władca po dogewskich przestrzeniach w dumnej samotności, jak smętny upiór, raz na czas jakiś pojawiając się przez poddanymi i wywołując w nich nabożny szacunek. Spróbowałam przeczytać myśli Lena. Bez skutku. Przez jego blokadę nie przebiłby się nawet arcymag.
– Wiesz, jest taka anegdota: przyszedł kiedyś znany lekarz do chatynki trzeciorzędnego znachora i narzeka na bóle w plecach. Znachor zszokowany: “Jak to? Czy pan się nie może sam uleczyć?". “Mogę – z westchnieniem odpowiada sława. – Ale widzi pan, zbyt dużo sobie liczę za swoje usługi".
– Proponujesz brać mniej? – ożywił się Len, podnosząc głowę.
– Proponuję brać. Zamiast tej służby charytatywnej, którą pełnisz w tej chwili. Wywieś cenniki na swoje usługi. Pogodzenie kłócących się – 2 menki. Czytanie myśli – 4. Dobra rada – 7. Wezwanie do domu – dodatkowo 5 menek plus posiłek.
On roześmiał się dziko, przegoniwszy do jeziora nawet najodważniejsze żaby.
– Wiesz, Wolho, pożytek mam z twoich myśli… Pierwszy raz natykam się na tak nieprzewidywalne wnioskowanie logiczne, które przed samą odpowiedzią dochodzi do zupełnie przeciwnego wniosku. Naprawdę, ciebie łatwiej zrozumieć na głos!