– Len, jeżeli ty w ogóle możesz mnie zrozumieć, to ci zazdroszczę.
Wampir zamarł, ostrzegawczo unosząc rękę. Posłusznie zamilkłam, próbując zgadnąć, co mogło wywołać jego niepokój. Dzik? Niedźwiedź? Czy…
Nie pozwalając mi pofantazjować, Len zmarszczył nos i kichnął.
– Zdrowie.
On skinął w podzięce i kichnął ponownie.
– I to jest wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?
– No, w sumie… Apsik!
Len kichał wysoko i cienko. Gdzieś daleko złośliwie fiknęła sowa.
– Naciśnij na przegrodę nosową – poradziłam. – Pomoże, jeśli to nie uczulenie.
– Czyli nie pomoże. – Len arystokratycznie pociągnął nosem. – Chyba już. A…a… Nie, jednak nie. Jest gdzieś w pobliżu.
– Kto?
– Polana. – Wampir bokiem przecisnął się pomiędzy parą puszystych świerków, ostrożnie rozsuwając kłujące gałęzie. – To szukaj swojego skarbu.
Polana paliła się, mrugając kroplami żywego srebra. Wysokie kształtne liście łaskotały nogi. Krążące w powietrzu robaczki świętojańskie plotły fantazyjną, natychmiast topniejącą koronkę dookoła kwiatów na wysokich łodygach. Blade światło trzech na wpół przezroczystych płatków wydobywało z mroku koniuszki młodych liści poskręcanych jak ślimaki. Delikatne nitki pręcików powoli chwiały się pod ciężarem długich pylników. Gdy owady, oczarowane światłem, próbowały przysiąść na stromych płatkach, desperacko poruszając łapkami i skrzydłami, chmurki srebrzystego pyłu wznosiły się z kielichów kwiatów i płynęły nad polanką, rozrzedzając się i gasnąc.
Oczarowana cudownym widowiskiem, stałam na brzegu polany przez całą wieczność. Opasły chrabąszcz miękko uderzył mnie w ramię, usiadł, złożył skrzydła i zamarł jak magiczna broszka. Zadarłam głowę. Chmura świetlików mieszała się z chmurą gwiazd. Przeniosłam spojrzenie na Lena. Chrabąszcz, nieruchomo siedzący na moim ramieniu, odbijał się w oczach wampira jak dwie złociste kropki. Staliśmy tak blisko, że czułam zapach wygarbowanej skóry wydobywający się z jego znoszonej kurtki. Gdyby tylko chciał, mógłby pochylić się ku moim wargom i… albo niżej, ku Szyi. Oj, co mi tam! W tę piękną noc pragnęłam romantyczności jak nigdy w życiu. Wstrzymałam oddech i lekko wychyliłam się do przodu…
Len westchnął głęboko… I zadławił się niepowstrzymanym, nieprzerwanym kichaniem. Chrabąszcz uciekł, troszcząc się o swoje zdrowie. I jakby tego było mało, z krzaków bezczelnie wylazło coś dużego, czarnego i przygarbionego, niewyraźnie mamrocząc pod nosem. Kwiaty na jego drodze znikały w tajemniczy sposób.
– Nie no, ona nas prześladuje! – oburzyłam się, rozpoznając Kellę.
Wydawało się, że zielarka dopiero w tej chwili zauważyła naszą obecność.
– Cześć mała… Władca?! Śledziliście mnie, czy co?
– Nie, przypadkiem natrafiliśmy na ciebie – wycedziłam przez zęby. – Jesteś najbardziej natrafialną zielarką w całej Dogewie!
– Dobra noc, prawda? – niewinnie spytała Kella, nie zauważając, że po spotkaniu z nią noc zrobiła się trochę mniej dobra. Len schował nos w chusteczkę i wydał z siebie dźwięk nijak niekojarzący się z romantycznym spotkaniem. – A co wy tutaj robicie?
– Szukamy skarbu – odburknęłam. Za zielarka pozostał czarny pas wydeptanych paproci z oberwanymi kwiatami. Kella zbierała tylko płatki, zostawiając gołe łodygi, by zasychały pośród liści.
– Wracałbyś, władco, do domu – niezadowolonym tonem zaproponowała zielarka, domyślając się, że nie cieszymy się z jej obecności. – Przemył nos słoną wodą i wypił swój wywar, albo się do końca rozkleisz. A tak w ogóle nie powinieneś się pętać nocą po lesie.
– A to… psik… nie twoja sprawa! – dziwnie niemiłym tonem odgryzł się Len, wynurzając się zza chustki.
Kella gniewnie strzeliła w niego spojrzeniem. Nie powiedziała ani słowa, ale Len przygryzł wargi.
– Wojująca opozycja? – spytałam szeptem.
– Gorzej. Niepotrzebnie współczująca – wyzywająco głośno odpowiedział Len.
– Głuptasek – bez złości odezwała się zielarka, kontynuując obrywanie delikatnych płatków. Oczywiście paproć nie miała z nimi nic wspólnego – kwitł szczególny gatunek zarazy pasożytującej na korzeniach tej legendarnej rośliny. Nie da się przerobić natury, ale czasem wychodzi ona na spotkanie naiwnej ludzkiej wierze w cuda.
Len dumnie wzruszył ramionami, postanawiając nie zwracać uwagi na insynuacje jakiejś tam zielarki. Nowy atak kichania zgiął go wpół i rzucił w objęcia brzozy.
– A może masz postępującą gruźlicę? – zasugerowałam z nadzieją. Znałam niezłe zaklęcie od paskudztwa płucnego i paliłam się, by wypróbować je na wampirze.
– Żebyś się udławiła takimi pomysłami! – poważnie przeraziła się Kella. – Odpukaj!
Posłusznie stuknęłam w pień najbliższej osiki, cienkiej i prostej jak miotła. Na głowę zielarki spadło niechlujne wronie gniazdo z resztkami skorup i piór.
Len spełzł po brzozie, niezdolny walczyć równocześnie z kichaniem i śmiechem.
Kella prychnęła jak dobrze wychowana kotka, której znudziły się żarty pańskich dzieci, potrząsnęła głową i gniazdo osypało się jej do stóp, tworząc kupkę patyczków i mchu.
– To przypadkiem… – wydukałam roztrzęsiona, ale zielarka już znikła w mroku. – Len, słowo, przecież nie wiedziałam!
– Wierzę. I wiesz, co w tym wszystkim najlepsze? Ja też. A to wspaniale, aapsiik!!! Bardzo nudno jest wiedzieć wszystko, Wolho.
– Nie martw się, nie pozwolę, żebyś uwiądł z nudów.
– Nie wątpię. Ale czy moglibyśmy stąd jak najszybciej pójść? Naprawdę się chyba nie najlepiej czuję.
Rozdział 17
Pierwszym, co zobaczyłam rano (jeśli pierwszą po południu można uznać za ranek), była osiodłana Stokrotka, która podjadała owies z karmnika dla gołębi ustawionego w rozwidleniu młodego grabu. Grzywacze wyciągały lazurowe szyjki i ze zdenerwowaniem obserwowały z czubka dachu, jak kobyłka, podniósłszy głowę, wyskrobuje drewnianą podstawkę ruchliwą górną wargą. Na mój widok Stokrotka opuściła pysk i oblizała się w zamyśleniu. Czyżby wampiry nadal próbowały pozbyć się mnie z Dogewy? Zastygłam w sieni, nie mogąc się zdecydować na przekroczenie progu, w związku z czym nie od razu zauważyłam karego ogiera, który wąchał krzak dzikiej róży i od czasu do czasu podejmował ostrożne próby uszczknięcia kuszącego, ale jednak nazbyt kłującego pędu. Potężny, jakby odlany z metalu koń godzien był królewskich stajni. Len, trzymający go za uzdę – w najlepszym przypadku pięciu lat katorgi. Bo skąd podobny obdartus mógł zdobyć takiego konia, jeśli go nie ukradł? Tę podniszczoną kurtkę władca miał na sobie w dniu, gdy się poznaliśmy, włosy spiął przy pomocy jakiegoś brudnego kawałka skóry, ale chyba przed snem, bo ogon już zdążył się roztrzepać i głowa Lena przypominała snop jęczmienia po silnej wichurze. Wymięte, ale wyglądające na czyste spodnie koloru brudnoszarego wypchały się na kolanach i wystrzępiły u dołu, a buty najprawdopodobniej zdobył metodą rabunkową, zdejmując z pielgrzyma, który uprzednio przeszedł niejedną setkę wiorst.
– O co chodzi? – spytałam sennie. – Jedziesz po podatki czy na żebry?
Wampir uśmiechnął się promiennie.
– A nie zamierzasz mi towarzyszyć?
– Dokąd?
– Chcę objechać przygraniczne pola, przeprowadzić, że tak powiem, inspekcję kapusty, buraków i zielonego groszku – poinformował mnie Len, wskakując w siodło. Jego wczorajsza choroba znikła bez śladu.