– Hej, czekaj no, jeszcze nie jadłam śniadania!
– To zjedz – posłusznie zgodził się wampir. – A potem ja też przegryzę.
– Można wiedzieć, kogo?
– Kanapkę, którą mi, rzecz jasna, wyniesiesz.
– Dobra, tylko nie odjedź beze mnie! – krzyknęłam, rzucając się z powrotem do sieni. Wykonałam dwie krzywe, zgniecione i na oko niejadalne kanapki z kiełbasą, wepchnęłam je do torby, ubrałam się szybko, przygładziłam włosy i w biegu zapinając koszulę, z trudem trafiłam w futrynę. W tym momencie Len ubawił się naprawdę nieźle, ponieważ pielgrzyma ograbiliśmy chyba razem – na potrzeby konnej przejażdżki na wieś wybrałam najbardziej wymięte i najgorzej wyglądające ubranie.
Wilk z początku dołączył się do nas, ale koło fontanny został z tyłu, postał przez chwilę na ulicy i powoli podreptał z powrotem do domu.
– Wyspałaś się? Ukradkiem ziewnęłam.
– Nie wiem. Jeszcze się nie obudziłam.
– W takim razie może przyspieszymy? Hej! – Wodze dźwięcznie strzeliły po lśniącej końskiej szyi.
Kary z gotowością przeszedł w galop. Stokrotka zagryzła wędzidło i gniewnie przycisnęła do głowy malutkie kształtne uszka, po czym wyrwała się do przodu o pół długości, ale ponad to kary nie ustąpił ani piędzi. Wiatr zagwizdał w uszach, sen zamglił się i rozsypał na kawałki, mieszając z przydrożnym kurzem.
Zsiedliśmy z koni na polance brzozowego lasu – zbyt długo byłoby omijać go dookoła. Konie chrapały i unosiły pyski – jeśli wierzyć słowom Lena, w brzezinie mieszkały zmory. Nieźle udawały sękate pieńki, ale Stokrotka złościła się, prychała i próbowała ugryźć mnie w ramię.
Na dnie niewielkiego parowu Len zwrócił moją uwagę na dziurę w kształcie czaszy, wypełnioną kipiącą zieloną wodą z brudną pianą na powierzchni – w głębi dziury pulsowało gorące źródło i nad wodą unosiła się lekka para o zapachu zgnilizny. Len pochylił się nad dziurą i poinformował mnie, że ma honor przedstawić mi prawdziwie żywą wodę w zagęszczeniu dwa do jednego. Spytałam, skąd taka precyzja, na co władca odpowiedział, że po odstaniu na dnie osiada muł objętości jednej trzeciej. Zaryzykowałam i spróbowałam reklamowanego płynu. Samym tylko zapachem mógł uratować przez światem pozagrobowym co najmniej tuzin potencjalnych umierających, a smak… Gdy w pełni nadelektowałam się delikatnym bukietem stęchłego błota, Len, nie mrugnąwszy okiem, dodał poważnie, że woda jest “żywa" w dosłownym znaczeniu, ponieważ przepełniona jest malutkimi oczlikami. W sezonie łapie się je w pułapkę ze szczelnej tkaniny, suszy i używa jako bardzo skutecznego środka moczopędnego. Po skończeniu przemowy wyjątkowo paskudnie się roześmiał. Bez chwili namysłu wyrzuciłam do przodu prawą rękę, złapałam żartownisia za kostkę i z całej siły pociągnęłam. Śliskie krawędzie dziury poruszyły się pod stopami wampira, który zamachał rękoma i skrzydłami, ale jednak spadł i wypił solidną porcję “żywej wody". Teraz śmiałam się ja, na wszelki wypadek w sporej odległości od dziury.
Po półgodzinie siedzieliśmy przy maleńkim ognisku i grzaliśmy ręce, rzucając spojrzenia na mokrą bieliznę trzepoczącą na wietrze. Uznałam, że chwila jest odpowiednia i wręczyłam Lenowi przywiezione ze Starminu gatki. Ucieszył się, jakbym sprezentowała mu brylantowy diadem i natychmiast oddalił się za krzaki.
Czy kiedykolwiek widzieliście wampira w białych gaciach do kolan? A władcę?! Na dokładkę Len złowieszczo szczękał zębami z zimna, bezskutecznie próbując zachować godność.
Przekonawszy się, że pozostawione same sobie ubrania nie planują w najbliższym czasie wyschnąć, przywołałam potok ciepłego powietrza i bielizna zaczęła dymić, nabierając czarnego koloru. Przestraszyłam się, że ona również się zwęgliła, ale to tylko wysychało i ciemniało błoto. Po zakończeniu suszenia spodnie Lena można było postawić w kącie, a kurtki użyć jako zbroi. Spróbowaliśmy trochę je strzepać, ale błoto zaczęło odpadać kawałkami.
– Nic z tego – skonstatował Len. – Trzeba znaleźć kogoś szczodrego z nieprzesadnym poczuciem humoru i zapasowymi spodniami. Nie pojadę do miasta w ten sposób.
– Mogę rzucić iluzję. Co prawda, prawie nie daje ciepła, a na dokładkę może zniknąć w każdej chwili…
Len wzdrygnął się. “Każda chwila" prawie na pewno okazałaby się nieodpowiednia.
– Mam lepszą propozycję. O tam, pod brzózkami, widzisz?
Równy jasny dymek wyraźnie wydostawał się z komina. Zasypaliśmy ognisko ziemią i ruszyliśmy na przełaj. W pół drogi do ludzkiej siedziby zaatakował nas wkurzony kosmaty kozioł, który nie ustępował rogami i brodą głównemu strażnikowi Piekła. Wyskoczył zza krzaka, jak szary wilk na gobelinie. Na szczęście lina, na której się pasł, skończyła się trzy cale od naszych siedzeń. Na uroczyste meczenie kozła przybiegła dziewczynka z witką. Władca w gaciach okazał się i dla niej czymś nowym. Na dziki pisk natychmiast pojawił się jej ojciec. Sapiąc i powiewając połami długiej białej koszuli, wdarł się na polanę z toporem w prawej ręce i bezgłowym kogutem w lewej. Prawdopodobnie akurat kończył kaźń przesadnie leniwego i olewającego obowiązki małżeńskie Gutka i wzięty z zaskoczenia, machinalnie zabrał ofiarę ze sobą. Ani razu jeszcze nie miałam okazji brać udziału w bitwie na zdechłe koguty. Obrzuciwszy mnie, Lena, córkę i kozła jednakowo szalonym spojrzeniem, wampir upuścił koguta i padł na kolana, zdjęty nieopisanym przerażeniem.
– Czego stoisz jak słup? Szybciej, proś o spodnie -szepnęłam.
– Odbiło ci! – syknął Len w odpowiedzi. – Biedak jest w takim stanie, że zdejmie własne.
– No to kuj żelazo, póki gorące! Wystarczy tego reklamowania wyrobów starminiskich szwaczek.
Len odkaszlnął.
– Przepraszam – zaczął uprzejmie i ochryple. – Czy moglibyście wstać? Przeprowadzamy doroczną inspekcję ziem i jeśli nie macie nic przeciwko, chcielibyśmy na niezbyt długą chwilę skorzystać z waszej gościnności…
– I spodni – dodałam, podnosząc martwego koguta za rude skrzydło.
Na domycie swojego władcy wampiry potrzebowały więcej jak cztery beczki wody. Gdy wreszcie pojawił się przy stole, nakrytym w oplecionej winoroślą altance, ja zabawiałam dzieciaki, kwitując równocześnie cztery widelce. Len usiadł naprzeciwko, podciągnąwszy połę czerwonego szlafroka, na oko – damskiego.
– Coś mówiłeś o nieprzesadnym poczuciu humoru i zapasowych spodniach? – spytałam złośliwie. – Wątpię, by gospodynię tak rozbawił kogut, którego upuściłam na kupę nawozu. Zobacz, jak rozmawia z sąsiadami kłębiącymi się przy płocie. I jak tylko się odwracasz, gapią się na ciebie.
Len wsłuchał się, nie patrząc.
– Mylisz się. Na ciebie. Myślą, że próbowałaś mnie wykończyć, ale okazałem się zbyt twardy.
– Oni tak mówią? – zmartwiłam się.
– Nie, myślą.
– Powiedz im, że to nieprawda!
– Cóż, aż tak bardzo nie mijają się z prawdą… – Len złośliwie błysnął kłami. – O, bardzo dziękuję!
Na stole pojawił się parujący garnek gęstego kapuśniaku. Wysoka rumiana gospodyni w zielonej chustce napełniła nasze miski i położyła na osobnym talerzu solidny kawał mięsa ze sterczącą kością szpikową. Gościnna rodzina zebrała się przy stole w rekordowym czasie. Malutkie bliźniaki patrzyły na nas jak na przybyszy z sąsiedniego wymiaru. Dziewczyna-podrostek usilnie trzepotała rzęsami i strzelała oczami, które to akcje Len ignorował z imponującym majestatem. Jej starsza siostra (matka maluchów) gapiła się na władcę tak, jakby zamierzała namalować jego portret. Głowa rodziny i zięć na przemian dyskutowali o pogodzie i przyrodzie, w oczywisty sposób nie wiedząc, czym by tu jeszcze dogodzić. Ja miałam straszną ochotę na wydobycie z kości szpiku, ale bałam się naruszyć uroczystą atmosferę. Koniec końców, nie co dzień do domu zwykłych wampirów przychodzi władca w samych gaciach… Tymczasem Len trzymał fason, uśmiechał się i chętnie podtrzymywał pozbawioną treści rozmowę.