Na mnie nikt nie patrzył, w związku z czym jednak podważyłam sterczący szpik trzonkiem łyżki.
Len przebrał się w luźny strój do konnej jazdy i pozostawił gościnnym gospodarzom nieprzebijalną kurtkę i samostojące spodnie. Nie wątpię, że relikwie te jeszcze długo będą dekorować ich gościnną izbę.
– Jedźcie polami, tak jest bliżej. Droga równa, ubita, nie zgubicie się – mówił gospodarz na pożegnanie. – Tylko nigdzie nie skręcajcie. Tam najpierw będą ziemniaki, trochę uszkodzone przez żuki, zamorskie, pasiaste. Nijak nie mamy na nie metody. Dalej koniczyna i lucerna, akurat zaczynają kwitnąć. A tam już las będzie tylko ręką sięgnąć.
Główny las dogewski Len znał jak swoje pięć palców, tak że skończył zadawać pytania i skoczył w siodło.
Zamorski żuk w paski flegmatycznie podgryzał liście ziemniaków, nie zwracając uwagi na przedstawicielkę “rasy rozumnej", która z zapartym tchem obserwowała jego nieskończony posiłek.
– Hej, Kella! – zawołałam, rozpoznawszy dziewczynę.
Wampirzyca wyprostowała się i potarła krzyż.
– Paskudy! – rzuciła w pustkę.
Żuki zamorskie pożywiały się, rozmnażały, przelatywały z krzaku na krzak, zupełnie i całkowicie ignorując czynnik antropogeniczny.
Zostawiliśmy konie, by poszczypały sobie zakurzoną trawę pobocza i zaczęliśmy przedzierać się do Kelli w poprzek bruzd. Zielsko plątało się pod nogami. Po nagim łokciu pełzł żuk, którego ze wstrętem strząsnęłam na ziemię i przypieczętowałam obcasem.
– Co ty tam robisz?
– Obserwuję! – krótko odpowiedziała zielarka, ponownie pochylając się nad żukiem. – Opryskałam pędy wywarem z tojadu.
– I co?
– On je zjada!
– A myślałaś, że ogłosi głodówkę na znak protestu? -prychnęłam.
– Nie, wszystko idzie zgodnie z planem. Teraz czekam, aż zacznie zdychać!
– Od dawna?
– Od jakichś trzech godzin.
– To prędzej on ciebie wykończy!
Tylko obecność Lena powstrzymała zielarkę przed gniewną repliką. Opanowała się i spytała ironicznie:
– A czy nie mogłabyś oświecić mnie odnośnie ludzkich sposobów walki z tymi cholernymi chrząszczami? O ile wiem, najmocniejszym ze stworzonych przez was insektycydów do tej pory są kobieciny i małolaty z cebrzykami, a agronomowie umieją tylko powiedzieć: “Ażebyś się, cholerniku, udławił!".
Rozprostowałam palce, efektownie strzelając kostkami.
– Ażebyś się, cholerniku, udławił! – rzuciłam, dodając parę zaklęć.
Chwilowa pauza w wojsku pasiastego wroga zmieniła się w narastający szelest. To zamorskie żuki osypywały się, zlatując w bruzdy. Ostatni raz drygając członowanymi łapkami, zastygały na zawsze. Zbyt późno zrozumiałam, czemu radzi się odprawiać egzorcyzmy, stojąc na brzegu pola. I jak się teraz mamy stąd wydostać? Po tej jednolitej, chrzęszczącej i mlaskającej pod nogami masie?
– Czysta robota! – ochryple rzuciła zielarka, oglądając podniesionego żuka przez lupę. – Faktycznie zdechły! Ale dlaczego?
– Może się zadławiły? – zasugerowałam niewinnie.
Kella zapatrzyła się na mnie ze szczerym przerażeniem. Wiedziałam, o czym myśli. Czy przypadkiem nie mam w zapasie nieco mocniejszego zaklęcia, na ostrozębne pasożyty?
– Nie – rozczarowałam ją. – Niestety, na nic więcej to zaklęcie nie działa, nawet przeciwko gąsienicom kapustnika do boju ruszają wspomniane kobieciny. Zaklęcie jest prościutkie, nie wiem, czemu wasi magowie go nie stosują.
– Może dlatego, że nie mamy magów? Pamiętałam słowa mistrza, ale pozwoliłam sobie na wątpliwości.
– Poważnie? Ani jednego?
– A skąd by się mieli wziąć? Przecież nie przylecą z zamorskich krajów razem z żukami. Własnych szkół czarodziejów nie mamy, a do ludzkich nie przyjmują wampirów.
– I jak sobie bez nas radzicie? – Wyobraziłam sobie życie bez magii i się wzdrygnęłam. W co zmieniłby się Starmin bez ulicznych ogni w szklanych kulach, amuletów chroniących przed ospą i cholerą, magicznych zamków, chłodzących skrzyń, mnóstwa iluzji pieszczących spojrzenie i ukrywających obłażące ściany domów, wieży o ostrej iglicy regularnie wypuszczającej w niebo srebrzystą błyskawicę – regulator pogody. Pogoda uzgadniana była z Najwyższą Radą, podpisywana przez króla i codziennie wywieszano ją na ścianie ratusza.
– A dasz radę wywołać deszcz? – spytała Kella.
– Tylko jeśli zajrzę do notatek., – A burzę?
– I burzę – potwierdziłam niedbale.
– A… grad?
– Dla dobra plonów – wszystko co tylko chcecie – zapewniłam zielarkę.
– Wygląda na to, że istotnie przydałby nam się mag -w zamyśleniu stwierdziła Kella.
– W takim razie zwróćcie się do Szkoły!
– Wolho, weź mnie nie rozśmieszaj. Myślisz, że ktokolwiek z ludzi zgodziłby się żyć i pracować w Dogewie? – wtrącił się Len.
– Ja bym się zgodziła.
– Boże uchowaj! – wyrwało mu się. – Wtedy z Dogewy uciekną wszystkie wampiry!
Nie słuchając moich protestów, złapał mnie na ręce i wyniósł poza granice pola.
Rozdział 18
Koniki niespiesznym truchtem przebyły jakąś połowę drogi. Gdyby nie było ze mną Lena, już dawno zabłądziłabym w świerkowej głuszy, w której w ogromnych ilościach kwitła malina, a zasieki z pokrzywy i jeżyn wzbudziłyby respekt nawet u elfów. Leszczyna zamknęła giętkie gałązki nad wąską ścieżką i puszyste liście co jakiś czas łaskotały czubek mojej głowy. Ale w końcu drzewa rozsunęły się, dookoła pojawiły się jałowce i wierzby, a za nimi pole z machającym skrzydłami wiatrakiem.
– Zobacz, jak pięknie. – Len skinął w kierunku jaskrawoczerwonej kępki przy samej polance, nie wiadomo jakim cudem niezauważonej przez zbieraczy jagód. Dojrzałe poziomki odważnie wyglądały spod listków, opalając się w słońcu.
Nie przepadałam za poziomkami, ale nie mogłam się powstrzymać. Zeskoczyłam z konia, kucnęłam na skraju polanki i delikatnie rozsunęłam liście. Duże owoce same spadały na dłoń, gdy tylko przeciągnęłam ręką po szarozielonej łodydze i wydawało mi się, że ona wzdychała z ulgą, pozbywając się takiego ciężaru. Zbierałam je w garść, delektując się samym procesem zbierania. Jak rybak godzinami siedzący z wędką na pagórku przy zarośniętym stawie, w którym ryby się już dawno skończyły. W domu… gdy miałam dom… całymi dniami nie wyłaziłam z lasu, zbierając poziomki. Od razu przypomniał mi się zapach koszyczków z poziomkami stojących w zimnej, nieco wilgotnej sieni… Siedziałam na progu i pilnowałam owoców, by nie dobrali się do nich braciszkowie-łasuchowie, zanim rodzice nie wrócili z pola. Chciałam, by zobaczyli pachnący skarb nietknięty i mieli okazję w pełni docenić mój trud. Potem schodziłam z warty w sieni, ale poziomek nadal nie jadłam, nawet ze śmietanką. Do tej pory ich nie znoszę… Oddam Lenowi, zdecydowałam.
Poczułam, że patrzy na mnie. Tak w zamyśleniu, oceniająco, uważnie. Podniosłam głowę. Faktycznie, patrzył. Nie miał w ręku nawet jednego owocu. Zagapiliśmy się na siebie jak chłop i niedźwiedź, którym zdarzyło się trafić na siebie przy krzaku malin.
– Co? – spytałam.
– Nic – speszył się złapany z zaskoczenia “niedźwiedź", czyli wampir. – Masz listek we włosach.
– Naprawdę? – Potrząsnęłam głową.