Nie lubiłam odpowiadać na prowokacyjne pytania, więc bez wahania złapałam kulkę obiema rękoma.
– Uj, ale ona jest lodowata! – zakrzyknęłam z zachwytem, zapominając o łzach. – I się rusza!
Mistrz odpowiedział po chwili. Z trudem podciągnął opadniętą szczękę i słabym głosem poprosił, żebym “wyrzuciła to paskudztwo" gdzieś daleko. Zdziwiłam się, ale posłuchałam. Błysnęło i zagrzmiało, a gdy dym się rozwiał, zobaczyliśmy dach odległej stodoły. Przez chwilę wisiał w powietrzu, a potem z łomotem opadł na zgliszcza.
– Co tu się dzieje?! Ksander, znowu pańskie durne eksperymenty? – zagrzmiało za plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam niziutkiego pulchnego maga o wyłupiastych oczach, w nieokreślonym wieku, z haczykowatym nosem i szczotką rudych wąsów.
– A, Pitrim – niedbale powiedział mistrz, nawet się nie odwracając. – Jak ci się udało przegapić taką perłę? Niesamowity dar kierowania energią, zdolności telekinetyczne – urodzony praktyk. Biorę ją do swojej grupy.
Pitrim jest rektorem i kierownikiem ds. nauczania w jednej osobie. Wykłada nekromancję, ale to tak mimochodem, ponieważ bakalaureat ma z magii żywiołów. Imię ma długie i poskręcane jak zwinięta w kłębek żmija. Podał je na zajęciach wprowadzających, ale tak szybko i niewyraźnie, że nikt nie zdążył nawet zanotować. Adepci zwracali się do niego per “wielce szanowny profesor Pitrim". Wykładowcy opuszczali “wielce szanownego". A mistrz – również “profesora".
Gdy nie słyszał natomiast, używano określenia “nekropiernik". Przy czym mówili tak zarówno adepci, jak i wykładowcy.
Pitrim zmierzył mnie pogardliwym spojrzeniem.
– Brak miejsc – odburknął. – I tak mamy o siedmiu uczniów za dużo, a wszystko dzięki panu. Zbiera ich pan z ulicy jak zmokłe kociaki, a potem zaczyna się cała ta głupia kołomyja ze skreślaniem, która tworzy niebezpiecznych dla społeczeństwa niedouczonych magów.
Na chwilę powietrze między magami zgęstniało i zrobiło się ciemniejsze. Ale tylko na sekundę.
– Chodź, dziecko – powiedział mistrz, nie opuszczając oczu. – Dostałaś się. Od tej chwili jesteś adeptką Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa.
Po Szkole już od dawna chodziły pogłoski, że w Dogewie źle się dzieje, ale co konkretnie – nie wiedział nikt. Wszyscy tylko snuli domysły z tak mądrymi minami, jak gdyby dyplom pytii I stopnia już mieli w kieszeniach. Wszystkie rozmowy z Dogewą prowadził mistrz. Profesor Pitrim się nie wtrącał, ale rozwinął aktywną działalność “w celu utrzymania sytuacji pod kontrolą", czyli przeprowadzał dziennie po dwie-trzy narady, po których rozwścieczony mistrz zaczynał wykład magii praktycznej huraganem pytań, bez litości posyłając na dno pozbawione balastu wiedzy młode łódeczki rozumu. Powietrze iskrzyło od magii. Posłania z Dogewy przekazywane były telepatycznie, po łańcuszku osiadłych w miastach magów. No bo fakt – niby gdzie można znaleźć gońca, który zgodzi się zostać posłańcem u wampirów? W promieniu dziesięciu mil od Dogewy nie ma ani jednej ludzkiej osady. Boją się. Co w tym dziwnego? Wampiry! Krwiopijcy! Strach i kossszzzmar! Zamykać drzwi i jeść czosnek!
Na wykładach z “Ras rozumnych" wampiry plasowały się pomiędzy elfami i krasnoludami, w dziale “Sojusznicy". Niestety, “Rasy…" wykładał Pitrim – w sposób nudny, pokrętny i ze swojego punktu widzenia. Za elfami nie przepadał, krasnoludów się obawiał, o trollach powiedział parę niecenzuralnych słów, a wampiry tak obsmarował, że nic tylko strugać kołki i iść na wojnę. Z powodu jego uprzedzeń w zasadzie niczego tak naprawdę o wampirach nie wiedzieliśmy, a na egzaminie wystarczyło palnąć pod ich adresem coś wrednego, by mieć zagwarantowaną piątkę. Przeważająca część bakałarzy i adeptów podzielała punkt widzenia Pitrima. O ile lesze, rusałki czy nawet gobliny znajdowały jakichś obrońców, o tyle chwalić wampirów nikt się nie odważał.
A sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Wykładowcy chodzili, jakby im kto obuchem przyłożył, zajęcia były odwoływane. Adepci korzystali z chaosu i robili, co chcieli. Na lekcji zielarstwa do kotła w tajemniczy sposób trafiła zdechła mysz, która co prawda ożyć nie ożyła, ale od zapachu powstałego eliksiru dwie adeptki zemdlały, a resztę tak rozbolała głowa, że ćwiczenia zawieszono “do całkowitego wywietrzenia obcego elementu". W ciemnych korytarzach piwnicy zalągł się szkielet, który klekotał kośćmi i tłukł retorty z cennymi odczynnikami, takimi jak skondensowana krew smoka, żółć dziewicy (niesamowity deficyt, spowodowany większym nawet deficytem dawczyń), piorunian rtęci i carska wódka. W celu odszukania i likwidacji szkodnika trzeba było utworzyć specjalną komisję z aspirantem Almitem na czele. W wyniku jej działalności stłuczono niedobitki retort oraz ustalono, że szkielet, w którego pustej czaszce czyjaś dowcipna ręka zaklęła ducha alchemika-samobójcy, jest pomocą naukową z gabinetu anatomii.
Ale to wszystko nie miało związku ze sprawą. Prawdziwy dramat rozegrał się, gdy zniknął jeden z wykładowców. Przed dniami wolnymi z okazji Święta Wody jak zwykle zadał nam masę zaklęć i ćwiczeń na utrwalenie gestów, stanowczym tonem odczytał oceny z kartkówki, pożegnał się i już go nie zobaczyliśmy. Adept Ważek widział, jak wziął karego konia, przytroczył do siodła sakwę podróżną i pogalopował gościńcem na Bogor. I nie wrócił. Bogor leżał na jednej linii z Dogewą. Po Szkole rozeszła się nowa fala plotek, jeszcze bardziej mglistych i niesprawdzonych. Ceny czosnku wzleciały pod niebiosa, poza tym podrożały miecze i kolczugi. Starmin zalały dziwne ponure typki ze smętnymi gębami obrośniętymi przetłuszczonymi strąkami. Zajmowali oni gospody i karczmy, łącząc się w bandy przypominające hordy szczurów.
– Tylko najemników nam brakowało – burczał Almit, bakałarz IV stopnia, który w zastępstwie Pitrima prowadził ćwiczenia z “Ras rozumnych" i właśnie zamierzał rozdać nam tematy prac zaliczeniowych. – Przylecieli jak kruki do padliny. Żeby tylko sami się padliną nie stali. Mało tym cholerom jednej wojny…
Almit miał na myśli wojnę z wampirami, która skończyła się siedemdziesiąt lat temu podpisaniem traktatu pokojowego.
– Traktat nadal obowiązuje – zauważył Ważek.
– I właśnie dlatego mamy wątpliwą przyjemność obserwować najemnych morderców pod samymi oknami Szkoły. Oficjalnie król nie może wystąpić przeciw wampirom, ponieważ traktat podpisały wszystkie rasy rozumne, w tym te najliczniejsze, czyli elfy, trolle i krasnoludy – a ci ostatni, tak między nami, zagarnęli wyłączność na metalurgię i wyrób broni, więc konflikt z nimi może nie być wskazany. Natychmiast zjednoczą siły przeciwko agresorowi i dokładnie przetrzepią mu… khem… znaczy, podejmą stanowcze środki zaradcze. A najemnicy to zupełnie inna sprawa. Oni są jak gdyby poza prawem, wolni strzelcy. Jak to się mówi, wszystkich poddanych nie upilnujesz. Oficjalnie król ich potępi, a nieoficjalnie… Jak myślicie, za czyje pieniądze tamten brodaty kudłacz flirtuje z… hm… damą lekkich obyczajów?
Almit odszedł od okna, dając przykład adeptom, którzy przylgnęli do szyb w nadziei zobaczenia wspomnianej damy.
– Tak więc, Wolha, skończyliśmy na tobie. Zostało pięć tematów: “Życie i struktura społeczna krasnoludów", “Metafizyczne poglądy duchów", “Analiza porównawcza psychologii skrzatów domowych i stajennych", “Rola rusałek w ekologii akwenów słodkowodnych" i… A nie, Pitrim znowu skreślił. Czyli cztery tematy. Czemu się krzywisz?
Jak zwykle zostały dla mnie kompletne bzdury. Duchy są nudnymi moralistami i po pięciu minutach w ich towarzystwie człowiek zaczyna przysypiać. Pluskanie się w jeziorku z rusałkami pociąga za sobą skutki uboczne – w zestawie “ekologicznym" mamy też pijawki, katar i komary. Krasnoludy są istotami skrytymi i podejrzliwymi, tak że materiału do pracy od nich zębami nie wydrzesz. A psychologia skrzatów domowych i stajennych może zostać wyrażona dwoma słowami: “drobne szkodniki".