Выбрать главу

– Zaplątał się. Daj, wyciągnę.

Pochyliłam głowę, dalej śledząc wampira spod zarośniętej grzywki. Palce ostrożnie dotknęły czubka mojej głowy, przesunęły się po potylicy. Po kilku bezowocnych próbach bezceremonialnie przyciągnął moją głowę do swojej piersi i zaczął energicznie grzebać we włosach.

– Len, co tym tam robisz? – zaniepokoiłam się, gorąco dysząc w jego koszulę. W nerwowo zaciśniętej garści gniotły się zebrane poziomki.

– Ucieka – tłumaczył się Len tonem winowajcy.

– Listek?

– Nie, jagodziak.

– Pluskwa?! Wyciągnij ją natychmiast! – zapiszczałam, opierając wolną rękę na piersi wampira.

– Cicho, nie rzucaj się, przestraszysz ją. Poczułam, jak ścigana pluskwa przebiera łapkami, konkurując w zwinności z palcami wampira. Nie najprzyjemniejsze uczucie.

– Przestań się wiercić, bo ją rozgniotę! Zastygłam, rozważając, co jest lepsze – mieć na głowie żywą pluskwę czy rozgniecioną.

Krzyki zawsze rozlegają się w złym momencie. Na dokładkę jest to przywilej nieprzyjemnych krzyków typu “Pożar!", “Tonę!", “Mordują!". Tym razem dobiegł nas nieubrany w słowa wrzask, dziwny i pulsujący, najpierw cichnący, by następnie rozbrzmieć z nową siłą. Zerwałam się z kolan, upuszczając owoce. Kłująca gałąź berberysu strzeliła mnie w policzek, zadrapując do krwi.

Stokrotka niespokojnie zastrzygła uszami, rozdymając nozdrza. Wskakiwałam na nią brawurowo, z rozpędu, od dowolnej strony, w tym konkretnym przypadku – od tyłu. Z większym albo bardziej narowistym koniem ten numer by nie przeszedł, ale Stokrotka już od dawna przyzwyczaiła się, że właścicielka spada jej na plecy ze wszystkich możliwych stron i nie rzucała się. Wzięłam rozbieg do skoku, złapałam rękoma za siodło i jak ptak wzniosłam się nad grzbietem Stokrotki.

I w tym momencie ten drań złapał mnie za nogę! Nie tylko złapał, ale jeszcze pociągnął, z całej siły i bezceremonialnie. Jedną ręką nadal trzymałam się siodła, a druga ześlizgnęła się, instynktownie łapiąc ogon Stokrotki.

– A ty dokąd?

– Tam!

– Po co?

– A po to! – Kopnęłam Lena wolną nogą. Stokrotka, obrażona do głębi duszy, dołożyła kopytami, rzucając zadem jak narowisty osioł. Ja puściłam, ale Len – nie, wskutek czego na dobrą sekundę zamarłam w powietrzu i spadłam twarzą w dół. Niechaj ziemia mi będzie lekka!

– Odbiło ci, czy jak? – ryknęłam, przekręcając głowę i plując. Matka Ziemia mi nie smakowała. Len nareszcie puścił moją nogę, więc podniosłam się na rękach i zobaczyłam, hen daleko w polu, czarną i białą kropkę – nasze uciekające konie. Dzięki bogom, ogon Stokrotki pozostał na kobyłce – a przynajmniej jego nasada. Cała polanka wysłana była białym, jedwabistym, końskim włosiem.

– Poradzą sobie bez ciebie – ochryple wyrzucił z siebie wampir, padając na kolana. Na jego piersi odbiły się dwie podkowy, a trochę niżej podeszwa. O mamo, chyba mu połamałyśmy wszystkie żebra! Ale trzyma się, nawet jednego jęku. Z jaką prędkością by szła regeneracja, w pierwszych chwilach powinien czuć wściekły ból! I to w imię mojego bezpieczeństwa. Któremu nic nie groziło.

– Zauważyłeś, gdzie pobiegły konie? – spytałam już nieco bardziej ugodowo. – W kierunku, skąd krzyczano. To znaczy, że uznały, iż jest tam bezpiecznie. Wątpię, by Stokrotka zamierzała bić się z kudłakiem przy pomocy przytroczonego do siodła miecza.

Len w końcu złapał oddech i podejrzliwie zerknął we wskazanym kierunku. Konie zatrzymały się w odległości dwóch lotów strzały i chyba szczypały trawę u podnóża niezbyt wysokiego, ale długiego pagórka, równo porośniętego wierzbówką.

– Chodź. – Delikatnie pociągnęłam Lena za ramię. -Trzeba je złapać.

– Sam pójdę.

– I zostawisz mnie samą, bez broni i środka transportu? – zasugerowałam podstępnie.

Wampir tylko westchnął, ciężko podnosząc się na nogi.

Nie mieliśmy szansy długo bawić się w zgadywanki. Od razu za wzgórzem zobaczyłam przekrzywiony wóz i jego właściciela załamującego ręce nad zwałami białego pyłu dymiącego na wietrze. Opowiedział nam rozdzierającą duszę historię. Na zjeździe ze wzniesienia tylne koło nieoczekiwanie zeskoczyło z osi i skromnie oddaliło się w krzaki. Wóz, załadowany dziesięcioma workami z mąką, dwiema dziewczynkami w wieku lat trzech i dziesięciu, płóciennym workiem z parą prosiąt i wiadrem śmietany, przechylił się groźnie i część majątku wypadła na drogę przy niewyobrażalnym wokalnym akompaniamencie, naruszając mój i Lena spokój.

Kobyłka, ruda chytruska o mądrym spojrzeniu, szczypała trawę na ile pozwalał prawy dyszel. Odłamek lewego wypadł z rzemiennej pętli i poniewierał się na ziemi. Worek z kwiczącymi prosiętami skakał po drodze. Dziewczynki przypominały cukrowe figurki na torcie weselnym. Śmietana rozpływała się jak polewa.

Jako premia do powyższych problemów, na właściciela tego całego kramu spadł ból w korzonkach na tle nerwowym, na skutek którego biedak zastygł, jęcząc, wyprostowany nienaturalnie jak własny pomnik. Rzecz oczywista, pomocy się od niego nie doczekaliśmy. Ja zmarnowałam resztkę magii na dyszle, łącząc rozszczepione końce i kiedy Len siedział pod wozem i oglądał oś, pobiegłam w krzaki po koło. -Całe?

– Brakuje dwóch szprych.

– Ich od dawna nie ma – poinformowała starsza dziewczynka, próbując złamać wskrzeszony dyszel.

– A kysz mi stąd! – rozkazał Len, wyłażąc spod wozu. – Zaraz to podniosę, a ty nałożysz koło.

– Może najpierw rozładujemy? – zaproponowałam, krytycznie oglądając górę trzypudowych mieszków, którym udało się pozostać na wozie; pomogły wysokie brzegi.

– Ujdzie, jak jest – powiedział Len, po czym złapał za róg i podniósł wóz. Bez większego wysiłku, spokojnie. I trzymał w ten sposób ze dwanaście minut, póki ja, nie mając najmniejszego pojęcia o remoncie wozów, najpierw nałożyłam koło złą stroną, a potem znowu złą stroną. Od tamtej chwili żywię głębokie wewnętrzne przekonanie, że koła mają nie dwie strony, a minimum cztery, a dziurek to w ogóle pięć. Spód wozu trzeszczał, a ja cały czas bałam się, że za chwilę złamie się i pogrzebie mnie pod lawiną mąki pszennej. Upiekło się. Len delikatnie opuścił wóz, dziewczynki w jednej chwili znalazły się z powrotem na workach, właściciel wygłosił tyradę dziękczynną i złapał za wodze, w mgnieniu oka wyleczywszy się z paskudnego, ale bardzo wygodnego bólu korzonków.

– Coś mi się wydaje, że nic tu nie rozumiem – powiedziałam, gdy wóz oddalił się na wystarczającą odległość. – Skąd te bóle pleców? I zęby? Przecież regenerujecie się w sekundę, jakie wy w ogóle możecie mieć choroby?

– Nie uogólniaj. Po trzysetnym roku życia zdolność do regeneracji zanika. A poza tym nie jestem takim zupełnie zwykłym wampirem.

Len zagwizdał. Kary ogier niechętnie, ale posłusznie podszedł i dał się złapać. Nadeszła moja kolej.

– Stokrotko, Stokroteńko… – zagruchałam przymilnie.

Kobyłka tupnęła kopytem i prychnęła.

– Chodź no do mamusi, kochana… – namawiałam dalej, zbliżając się do niej z pęczkiem wyjątkowo nieapetycznej trawy. Stokrotka cofała się, nie spuszczając ze mnie wzroku. – A ty czego się śmiejesz, to ty ją przestraszyłeś!

– Może jeszcze ci ten ogon włożyłem do ręki?

– A po co żeś w ogóle się w to pchał?

– Ciebie bronić.

– Len, odbiło ci? To ja mam cię bronić! Właśnie po to przyjechałam!

– No dobra, przepraszam. Zapomniałem. – Lekko machnął ręką.

– Zapomniaaałeś? – wkurzyłam się solidnie. – Ty? Ty o niczym nie zapominasz, wysoko postawiony intrygancie! Po jakiego leszego nosisz się ze mną jak ze śmierdzącym jajkiem w kieszeni?!