Выбрать главу

– Dobrze powiedziane! – bez złośliwości roześmiał się wampir. – I co najważniejsze, trafnie.

– Nie zmieniaj tematu! Też mi się znalazł opiekun! Już, od tej chwili się biorę do poszukiwań na własną rękę. Nie żebym wiedziała, czego i gdzie mam szukać, ale wspólnie z tobą na pewno do niczego nie dojdę.

– Jak wolisz. – Wampir wzruszył ramionami. – Jakbyś nagle uznała, że pragniesz mojego towarzystwa, to wiesz, gdzie mnie szukać.

Hm, ale pomyślmy chwilę, kto tu tak naprawdę kogo broni? Skoro dziesięcioletnie wampirzątko może położyć dorosłego człowieka na obie łopatki, to Len by pewnie potrafił zawiązać mój miecz na supeł. Czy można w takim wypadku uznać kudłaka za poważne zagrożenie dla wampirów? A jeśli tak, to jaki jest pożytek z niedouczonej magiczki? Oj, coś tu bardzo nieświeżo śmierdzi…

Ktoś szturchnął mnie w lewy bok. Odwróciłam się. Stokrotka, korzystając z chwili mojej nieuwagi, dobierała się do suchara w kieszeni, zgarnąwszy do pyska solidny kawałek mojej kurtki.

– A mam cię, paskudo! – Jak kleszcz wpiłam się w uzdę.

“Teraz od paskudy słyszę!" – parsknęła kobyłka, wpychając gorący pysk w moją dłoń.

Pogodziwszy się po drodze (bardzo szybko znudziło nam się jechanie obok siebie w milczeniu, rzucając oskarżycielskie spojrzenia spode łba), siedzieliśmy na brzegu fontanny. Lekko gładziłam falującą wodę, odnawiając rezerwę.

– Podnieś głowę – nieoczekiwanie poprosił Len. Spojrzałam na niego z pretensją, nadal niezadowolona.

– Masz zadrapanie… Świeci się… – ze zdziwieniem powiedział wampir.

– Tu? – Przeciągnęłam ręką po policzku. Szczypało. Na palcu wskazującym pozostał cieniutki brązowy pasek. – Drobiazg. Pamiątka po berberysie. Zgasła już?

– Tak. Co to było?

– Odnowiłam rezerwę i dalej trzymałam rękę w wodzie. Energia jest jak woda, wypełnia dziury i zagłębienia, a w miejscu dowolnej rany jej poziom obniża się gwałtownie. Tak więc energia zmierza w tamte okolice, jak strumień do parowu.

– Ale ranka się nie zasklepiła.

– Oczywiście. Dlategoo nie każdy bakałarz może sam się wyleczyć. To przecież jest cudza energia, organizm ją odrzuca, jak cudze ciało, a ja jeszcze nie umiem jej przekształcać. Zadrapanie świeci się, ponieważ energia się nie wchłania i szuka wyjścia, które znajduje, wylewając się i świecąc.

– Czyli nie możesz sobie poradzić z nawet najdrobniejszym zadrapaniem? – ze zdziwieniem sprecyzował Len. – W takim razie, o co chodziło z twoją praktyką stomatologiczną?

– Wiesz, leczenie innych jest znacznie prostsze. Nawet najbardziej zawodowy cyrulik korzysta z usług kolegów po fachu. Ale to nic. Z czasem się nauczę. Ale miejsce pod osiką na wszelki wypadek dla mnie zatrzymaj. – W zamyśleniu oblizałam zakrwawiony palec.

– Smaczne? – z kamienną twarzą zapytał wampir.

– Częstuj się, Len… – Przypomniałam sobie o czymś wyjątkowo nieprzyjemnym i nie mogłam powstrzymać grymasu wstrętu na twarzy. – Leeeeen… Pluskwa!!!

Sama przytuliłam głowę do jego piersi.

– Zgadza się, jeszcze siedzi. – Len niedbale poczochrał moje włosy. – Wygląda na zadowoloną z życia.

– Nie jestem pluskwią instytucją charytatywną! Wyciągnij ją!

Tym razem prowadził polowanie z zastosowaniem taktyki i wziął pluskwę na wytrzymałość, gdy, do reszty już zdesperowana, wyskoczyła w okolicach lewego ucha.

– Trzymaj, na pamiątkę. – Złapana za pancerzyk pluskwa nerwowo przebierała łapkami.

– Możesz sobie zostawić. Wsadzić do słoika i trzymać w schowku. – Przeciągnęłam dłonią po rozczochranych włosach, nadal noszących ślady ruchu jego palców i łapek pluskwy. – A ja chyba pójdę się położyć na godzinkę. Zbyt niespokojny był dzionek, tylko mieć nadzieję, że noc nie pójdzie jego śladem.

Rozdział 19

Obudziłam się i długo leżałam na wznak z zamkniętymi oczyma. W pokoju było ciemno jak w głębokiej studni. Nijak nie opuszczało mnie dziwne uczucie, że łóżko podskoczyło i nagłe pchnięcie podrzuciło moje ciało, działając jak budzik. Mięśnie drobno i nienaturalnie drżały, jak gdyby dopiero co rozluźniły się po skurczu. Nieprzyjemne odczucie powoli zanikało, ale niepokój pozostał. Coś było nie tak. Coś się zmieniło. Coś było tym pchnięciem.

Komoda milczała. Również gobelin nie skradał się w moim kierunku z rozdziawionymi frędzlami. W domu nie było nikogo obcego, a Kryna oddychała tak równo, jak gdyby zwyczajnie spała. Na wszelki wypadek wypuściłam na pokój impuls poszukiwawczy, który powrócił do mojej dłoni bez zmian, nie napotkawszy na drodze ani jednej żywej istoty, która miałaby coś przeciwko mnie.

Mimo panującej dookoła idylli niepokój nasilał się.

Mój sen przestraszył się nie mniej ode mnie. Uciekł, nie oglądając się do tyłu i nie mogłam nigdzie odnaleźć nawet śladu po nim. By trochę rozładować sytuację, zaczęłam mówić na głos. Czasem to pomaga. Wygłosiwszy do siebie nudny wykład o przesądach, rozśmieszyłam się starym kawałem, pogładziłam siebie, ukochaną, po główce i właśnie zamierzałam zaśpiewać sobie kołysankę, gdy zrozumiałam, czego brakowało mi do pełni szczęścia. Wilczej kołysanki.

Wilki milczały.

Obudziło mnie gwałtowne urwanie nuty.

Popchnęła mnie cisza.

Usiadłam na łóżku, ściskając brzeg kołdry.

I usłyszałam słabe skrobanie do drzwi.

Szur. Szur-szur.

I cisza…

Odrzuciłam kołdrę i powoli opuściłam nogi na pod-

Szur-szur-szur.

Wstałam i na paluszkach podkradłam się do drzwi.

Szu-u-ur.

W myślach powtórzyłam zaklęcie, pomyliłam się, śmiertelnie przeraziłam i długo nie mogłam przypomnieć sobie samego początku.

A potem możliwie bezgłośnie pociągnęłam drzwi do siebie i w szczelinie pokazał się zwierzęcy pysk, kudłaty i ozdobiony solidnymi kłami.

Na szczęście z zaskoczenia zastygłam na ułamek sekundy, bo w przeciwnym razie byłoby po wilku. Spopieliłabym go. Był to nasz wilk, poznałam go po urwanym i uchu i białej łysince-bliźnie nad lewą brwią.

Wilk natrętnie przeciskał się przez szczelinę, skrobiąc łapami i cicho skamląc z przerażenia. Poddałam się i wypuściłam klamkę, a on prześlizgnął się obok mnie, połaskotawszy nagie nogi ciepłą sierścią. Wpadł pod stół i zaczaił się tam ze zjeżonym na karku futrem. Jego oczy świeciły się jak dwa przezroczyste bursztyny. Nie zdecydowałam się go pogłaskać. Narzuciłam kurtkę na długą nocną koszulę i wyszłam na dwór.

Wąziutki, świeżo urodzony księżyc ćwiczył oświetlanie cichej ziemi. Wychodziło to mu nie najlepiej, ale za to pięknie i tajemniczo. Jednak w lesie wcale nie było tej dzwoniącej ciszy, która tak mnie poraziła.

Zaczęłam nasłuchiwać i udało mi się odróżnić cichy śmiech rusałki, delikatne kryształowe dzwonienie rozbijających się na szczęście kielichów, jękliwe pogwizdywanie wilgi, szelest deszczu na mokrych liściach i lekki dźwięk kroków na zalanym światłem księżyca piasku. Nie powinnam była nasłuchiwać. Ten głos nie dawał się rozdzielić na zwyczajne dźwięki, tak samo jak muzyka nie daje się rozbić na pojedyncze nutki. Bo jeśli to zrobisz, nie usłyszysz melodii jako takiej.

Śpiewała fontanna. Księżyc podziwiał swoje mrugające oblicze, a ona przebierała jego promienie jak struny na gęślach. Światło gwiazd wypełniało krople i złapane przez zachodni wiatr rozbijało się o granit ulicy, tworząc solidną kałużę. Zrobiło mi się zimno, wzdrygnęłam się i odwróciłam.

I zobaczyłam dwa świecące punkty.

Wytrzeszczone oczy w krzakach zawsze wywoływały we mnie niezdrowe skojarzenia, a te konkretne na dokładkę nie mrugały i wąskie kreski źrenic wydawały się brudnymi szczelinami w rubinach okrągłych tęczówek.