Czy warto mówić, że właściciel wspomnianych oczu nie budził we mnie szczególnego zachwytu ani chęci bliższego poznania? Bardzo podobne do nich szkiełka wypełniały oczodoły wypchanego kudłaka w Muzeum Historii Nadnaturalnej. Oczy rzadko chodzą samopas, zwykle do kompletu mają setkę zębów, tuzin pazurów i układ trawienny. W tej właśnie kolejności.
Nie ruszyłam się z miejsca. Ucieczka przed kudłakiem była bez sensu, wyjście mu naprzeciwko – tym bardziej, a krok w lewo czy w prawo niczego nie zmieniał. Dlatego pozostałam, gdzie byłam, oddając prawo pierwszego ruchu wielkookiemu nieznajomemu. Nie doczekawszy się mnie pod krzakiem, bezdźwięcznie i ze złudną powolnością wyszedł – wypłynął na ulicę. Miał około sześciu łokci długości i ze trzy w kłębie, cienkie giętkie łapy bez wyraźnie widocznych stawów, na szyi futrzastą grzywę, pysk nieprawdopodobnie wyciągnięty i spłaszczony, niewyraźny nos z nozdrzami ukrytymi w sierści, nieruchome, spiczaste uszy przyciśnięte do boków głowy.
Był podobny… i jednocześnie niepodobny do kudłaka. Coś mi w nim nie pasowało. Nie mogłam przypisać go do żadnego gatunku (których, jak wiadomo, jest sześć). Jak gdyby ktoś polecił niedoświadczonemu malarzowi narysować kudłaka, a ten nasmarował obraz, kierując się jednym jedynym założeniem: nieposłuszne dzieci, które ktoś będzie nim straszył, mają zacząć płakać, zanim jeszcze zostanie odsunięta kurtyna.
Koszmarny wygląd i imponujące rozmiary stwora do reszty przekonały mnie, że był on nierzeczywisty. Fantom? Iluzja? Kto mógł ją stworzyć? Ale nie, iluzja nie potrafiłaby wykończyć trzynastu osób, chyba że biedacy zeszli na zawał serca.
Stwór zaryczał cichutko. Tego również nie potrafią iluzje. Paskudny dźwięk, odczuwalny aż w wątrobie. Miecza przy sobie, dzięki Bogu, nie miałam. W przeciwnym razie upuściłabym go na własną nogę. Prawie przekonałam samą siebie, że kudłak był nieprawdziwy, więc ryk mnie całkowicie zaskoczył. Fajnie byłoby jako dodatek do zaliczenia przywieźć do Szkoły wypchanego przedstawiciela nowego gatunku umarlaka. Jak by tu go wykończyć i zachować futro w jednym kawałku? No dobra, powiedzmy, że to mi się uda. Co dalej? Obedrzeć? Skórę zasolić w beczce, a kości wygotować? A sierść nie wylinieje od tej soli? A może spreparować ją tu, w Dogewie? Trzeba spytać Lena, czy ma gdzieś w pobliżu doświadczonego taksydermistę. A można oddać do muzeum tylko szkielet, a z futra uszyć pelisę i kożuch? Pelisę na co dzień, a kożuch na specjalne okazje.
Teraz patrzyłam na niezdjęte futro niezabitego kudłaka jak na swoją prywatną własność. Wydawało się, że wystarczy tylko podejść i ją zabrać. To, że kudłakowi takie działanie może się nie spodobać, jakoś mi do głowy nie przyszło. Nie bawiąc się w ostrzeganie, rzucił się na mnie z rozdziawioną paszczą.
Zapomniawszy o myślach w temacie własności prywatnej, utworzyłam ładunek cieplny takiej siły, że kudłak powinien zostać spopielony na miejscu razem z pelisą i kożuchem. Bo można go zabić na trzy sposoby: srebrną klingą, kołkiem osinowym (teoretycznie, bo nikt jeszcze nie ośmielił się polować na kudłaka z zaostrzonym patykiem) i ogniem. Wyjąca kula płomienia poleciała w kierunku potwora i… spaliła młodziutki dąb. Pelisokożuch zwinnie się uchylił, mroczna masa uniosła się w długim skoku, a ja znowu popełniłam niewybaczalny błąd: strzeliłam zaklęciem wprost w wyszczerzoną paszczę. Ogień przeznaczony jest do porażania wyłącznie dalekich celów, a posłużenie się nim w odległości łokcia od siebie jest czystym szaleństwem. Oczyma wyobraźni zobaczyłam gigantyczny palący się szkielet, spadający mi na głowę, ale w tym momencie kudłak zawył nieludzkim (co było dość oczywiste) głosem, ja upadłam na ziemię, odrzucona przez impet rozgrzanego powietrza, wszystko zasnuło się białą parą, w twarz i ręce wpiły mi się setki igiełek, a po ubraniu pociekło coś mokrego i gorącego, jak gdybym przewróciła na siebie garnek z wrzątkiem.
Nie wiem, czy wampiry tej nocy spały mocno, ale mój wrzask, zdolny obudzić umarłego, spowodował, że zbiegły się na plac w ciągu trzydziestu sekund. Twarz i ręce piekły, bałam się otworzyć oczy. Ale słysząc zmartwiony głos Lena, natychmiast przestałam się drzeć i wyrzuciłam z siebie stek mocnych przekleństw. Było za późno i bardzo głupio udawać, że te wrzaski były okrzykiem zwycięstwa, ale myślę, że nawet Ulion Smokobójca by się nie powstydził takiego wykonania. Jeżeli już bohater się drze, to powinien to być dźwięk unikalny, nie do porównania z niczym innym. Stanowczo mi się udał. Ale aplauz i okrzyki “bis!" nie nastąpiły. Zapanowała grobowa cisza. Len lekko, koniuszkami palców obmacywał moją twarz.
– Bardzo źle? – wykrztusiłam, próbując nie dopuścić do “bisu".
– Będzie ci go bardzo brakować?
– Kogo?
– Nosa.
– Co?! – Siłą rozkleiłam powieki i spojrzałam zezem. Ku mojej niewysłowionej uldze w zasięgu wzroku majaczył nawet jeśli nie cały organ powonienia, to przynajmniej jego część końcowa.
– Wzrok nie ucierpiał – skonstatował Len, kontynuując badanie mojej twarzy. – Wygląda to na oparzenie.
– Co to znaczy – wygląda?! Nie strasz mnie! Naprawdę oparzenie? Mocne?
– Chyba nie, po prostu nienaturalne rumieńce. Od grzywki do podbródka.
– Pęcherzy nie ma?
– Póki co, nie – mruknął z namysłem. – One się nie pojawiają od razu.
– Dziękuję, tyto potrafisz człowieka pocieszyć. – Wstałam i otrzepałam się. Ubranie było mokre i gorące.
– I po coś wychodziła sama w nocy na ulicę?
– A co, mam za każdym razem ciebie budzić?
– Nie mam nic przeciwko – Len nie był skłonny do żartów. – Chodź do domu, Kella cię opatrzy… Kiedy ją znajdą. A wy czego? Rozejść się!
Ktoś zdradził chęć uhonorowania mnie jako bohaterki-wybawicielki, ale tylko machnęłam ręką z frustracją.
– Nie wyszło? – cicho zapytał Len.
Pokręciłam głową. Dowodu rzeczowego mojego zwycięstwa, czyli trupa, nawet w kiepskim stanie, nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Tłum rozproszył się z niezadowolonymi pomrukami.
– Len… Czekaj no! – krzyknęłam za wampirem, który właśnie się podniósł. – A nie sama mogę wychodzić? Co chciałeś przez to powiedzieć? Kto z was dotrzymuje mi towarzystwa podczas nocnych spacerów? Ty sam? Czy twoje białe zwierzątko? A może to Starsi na paluszkach biegają moim śladem aż do tej małej przybudówki na tyłach domu?
– Wolho, nie zaczynaj – ze zmęczeniem westchnął wampir, nie ryzykując patrzenia mi w oczy.
– Co to niby ma być, przypisałeś do mnie stałego ochroniarza? A dziś zaspał?
– Póki jesteś moim gościem, odpowiadam za ciebie – Len zdradził się ze zdenerwowania.
– Ale ty jesteś… – chciałam powiedzieć “drań", ale uświadomiłam sobie, że przeklinanie władcy na oczach licznych poddanych jest w najwyższym stopniu niestosowne. Tak więc ograniczyłam się do wściekłych myśli i biedny Len nie wytrzymał. Głośno wypuścił z siebie powietrze i machnął ręką, co z równym prawdopodobieństwem mogło oznaczać “a leszy z tobą", jak i “potem pogadamy", po czym szybkim krokiem oddalił się w ciemność, ze złością poruszając rozprostowanymi skrzydłami. Ktoś zaproponował, że odprowadzi mnie do domu, ale odmówiłam.
Stworzyłam lśniący pulsar i krok po kroku zbadałam plac, próbując odtworzyć scenę.
Znalazłam dwa łańcuszki śladów, wilgotnych plam rozmiarów talerza – jeden prowadził od fontanny, a drugi do niej. Prześledziłam kudłaka aż do krzaków. Nie, tam ślady nie urywały się, a po prostu gubiły w gęstej trawie i nawet jaskrawe światło pulsara nie pomogło. Zaciekawił mnie natomiast jeden niby mało znaczący szczegół. Stwór miał mokre łapy jeszcze zanim przekroczył kałużę koło fontanny. Przeciągnęłam ręką po trawie. Rosa dopiero co zaczynała osiadać, zimne łodygi nie zdążyły udekorować się kroplami. Dookoła pulsaru uwijał się rozpalony namiętnością świetlik. W zamyśleniu zapatrzyłam się na jego tańczący cień. Ciekawe, w co on wlazł? Czy tu w pobliżu było jakieś jezioro, strumień albo przynajmniej kałuża? A może na łapach pozostała krew poprzedniej ofiary? Ale nie, krzepnąca krew zostawia ciemne plamy. Spróbowałam logicznie myśleć. Krzaki od fontanny oddzielało jakieś sto-sto pięćdziesiąt łokci. Dokładnie sto czterdzieści, przekonałam się, zmierzywszy odległość do basenu w krokach. No to w takim razie spróbujmy eksperymentu śledczego. Podeszwy butów są skórzane, jeżeli sieje dobrze namoczy, będą długo zostawiać ślady. Raz, dwa… Po siedemnastym kroku wyschłam na wiór. Czyli kałużę można wykluczyć. Stwór musiał zmoczyć nie tylko poduszeczki łap, ale i sierść, by spływająca po niej woda nieprzerwanie pozostawiała ślady. Tylko gdzie on mógł się tak urządzić? Przecież się nie spocił.