Szary cień z żółtymi oczyma bezdźwięcznie wyłonił się z ciemności i zastygł na odległość wyciągniętej ręki.
– Ażeby cię leszy zabrał - zaklęłam. Wilk prosząco położył uszy, dając się złapać za kark. – Znowu mnie wystraszyłeś. To w takim razie, kochanieńki, posłużysz mi dla dobra nauki!
Gdy wrzuciłam wilka do fontanny, zaczął desperacko przebierać łapami, chociaż mógł najzwyczajniej w świecie stać na dnie, trzymając łeb nad wodą. Odskoczyłam. On dał susa przez murek i rzucił się w kierunku domu. Tam, gdzie łapy po raz pierwszy dotknęły ziemi, utworzyła się spora kałuża, od której ciągnął się chaotyczny łańcuszek plam i śladów. Ślady się wkrótce skończyły. Plamy nie. Wiatr doniósł do mnie niezadowolony okrzyk Kryny – chyba wilk udał się w poszukiwaniu współczucia na jej kołdrę. Wychodziło coś zupełnie dziwnego. By zostawić takie ślady, stwór powinien być… gąbką. Miękką, mokrą i porowatą. I ta gąbka nieźle namydliła moją biedną szyję.
Kella napatoczyła się zupełnym przypadkiem, gdy, nie doczekawszy się aż ona się znajdzie, sennie wlokłam się w kierunku domu, kategorycznie odmówiwszy nocowania w Domu Narad, by Len mógł mieć mnie na j oku.
Ruszyłyśmy w kierunku mojego tymczasowego miejsca zamieszkania i tam, przy akompaniamencie ochów i achów przestraszonej gospodyni, Kella zmusiła mnie do zdjęcia butów i kurtki i położenia się na łóżku.
– Śliiiczne oparzenie – zawołała z zachwytem, zimnymi palcami obmacując moje opuchnięte i szczypiące powieki. – Po prostu wspaniałe!
Męczeńsko zacisnęłam zęby. Dogewska zielarka należała do tej szczególnej kategorii lekarzy, którzy widzą pacjentów wyłącznie w charakterze chodzących nosicieli fascynujących i wspaniałych chorób.
Zielarka sprawdziła oczy, mruknęła z zadowoleniem i zaczęła grzebać w torbie. Zapachniało ziołami. Ledwo co zdoławszy mrugnąć, uniosłam się na łokciu i złapałam jedną z czarnych zakorkowanych buteleczek, które Kella postawiła na taborecie. Z zajęć laboratoryjnych wiedziałam – im ciemniejsze jest szkło, tym większe paskudztwo ma szansę pływać w środku. Powiedzmy, zdechły pająk albo trupi paznokieć. Nam, praktykom, w zeszłym roku wykładano kurs zielarstwa z podstawami farmakologii, tak więc znałam przepisy na podstawowe mieszanki ziół. Oczywiście bardzo daleko mi było do zielarki, nieprzypadkowo uczono je na osobnym wydziale, kosztem magii bojowej, kładąc nacisk na diagnostykę i leczenie schorzeń.
Kella namoczyła w zielu gazik i po pokoju rozszedł się ostry zapach, od którego zachciało mi się kichać. Nalewka na spirytusie z jakichś traw i chyba zgniłych jabłek.
– Z domieszką zielonej pleśni, prawda?
– Zgadłaś. Połóż się na plecach i zamknij oczy. Co z potworem? – rzeczowo spytała zielarka, jak gdybym nie stoczyła walki na śmierć i życie, a odbyła spacerek na targ po marchewkę.
– Powiedziałabym, że… wyparował. -Co?
– Właśnie. Wypuścił coś niby kłąb pary i zniknął.
– A może to był smok? – delikatnie zasugerowała Kella.
– Widziałaś go chociaż raz?
– Nie. Ale Len – dwa razy.
– Kto kogo nie dogonił?
Kella milczała, zwinnie operując gazikiem. W życiu nie widziałam tak smętnej panny.
– I tym niemniej z niesamowitym uporem zapraszacie do Dogewy praktykujących magów. Nie liczycie przypadkiem na to, że kudłak zje ich, a was zostawi na potem?
– Nikogośmy nie wołali – ze złością rzuciła Kella. -Gdy tylko zginął Diar, ten mag z Kamieńca, zlecieliście się do trupa jak kruki do padliny. Że niby trzeba wyjaśnić, kto go tak naprawdę… tego. Kręciliście się tutaj, wąchaliście, szukaliście, wypytywaliście, chyba tylko w zęby nikt nie zaglądał. Gdy tylko jeden został zjedzony – przysyłają następnego. I spróbuj go tylko nie wpuścić. Co?! Wampiry coś przed nami ukrywają?! Len jest cierpliwy, ja bym tam z wami nie odstawiała reweransów. Nie obrażaj się, mała, ale od tej waszej “pomocy" są same problemy. Zamknij oczy. Na noc zostawisz kompres na powiekach albo będzie opuchlizna. Posłuchaj mojej rady: wyjedź stąd, póki nie jest za późno. Nie masz co tu robić ani nic nie zdziałasz.
– Len tak nie uważa.
– Ha, ha, ha! – po raz pierwszy Kella okazała rozbawienie. – Len? Cokolwiek uważa Len, uważa to na własny rachunek. I nie należy traktować jego uśmiechu jako pozwolenia na podanie mu palca – zabierze całą rękę! Nasz władca to naprawdę niezły intrygant.
– Dyplomata – poprawiłam.
– Elegancki synonim – skrzywiła się zielarka. – I to go kiedyś zgubi. Len jest sierotą od urodzenia, zanim skończył pięć lat był chorowity i słabiutki, więc się z nim cackaliśmy i go niańczyliśmy, chyba żeśmy mu tylko boskiej czci nie oddawali. W rezultacie teraz on uważa siebie za wielkiego władcę losów… Jak gdyby czekał, aż mu ktoś da pstryczka w nos.
– Nie zaliczasz się do pierwszej dziesiątki wiernych poddanych.
– Trudno to wyjaśnić. – Twarz Kelli przybrała miękki wyraz, ale zmarszczka frustracji pomiędzy brwiami jednak się nie wygładziła. – Czasem mi się wydaje, że on uważa nas wszystkich za niedorozwinięte umysłowo kaleki, których należy żałować i ich bronić, ale niekoniecznie trzeba szanować. A to jest cholernie poniżające! Omawiam z nim jakiś problem i nagle zauważam, że patrzy przeze mnie na wylot – znaczy, już zdecydował o wszystkim sam, bez moich argumentów. Oczywiście, wysłucha, pokiwa głową z mądrą miną, ale zrobi po swojemu. A ty się czujesz jak zupełna idiotka.
– To uczucie nie opuszcza mnie od chwili przyjazdu – roześmiałam się. – Ale wydaje mi się, że doszliśmy z Lenem do porozumienia. Oj!
– Mówiłam, zamknij oczy!
– Nie uprzedziłaś, że to paskudztwo piecze!
– Nie wiem, czy z nim w ogóle można dojść do porozumienia. Dusza Lena jest jak mogiła – obliczona na jednego. Tak przy okazji, jakim cudem udało ci się wyciągnąć go w Dobrą Noc? On jej nigdy nie świętuje.
– Naprawdę? – poczułam przypływ dumy.
– Tak, ma uczulenie na paproć.
– Mówisz? – W nosie załaskotał mnie śmiech. – Umiejętnie je ukrywał… za kichaniem.
– W jakiś sposób jesteście do siebie podobni. -Jak to?
– Ano, on jest tak samo szalony. Młody jest, co tu od niego wymagać.
– A ile ty masz lat?
– Tyle nie żyją – zbyła mnie żartem Kella. – No to już. Mam nadzieję, że od teraz darujesz sobie nocne wycieczki?
– Wręcz przeciwnie!
Rozdział 20
Następnego ranka, ledwie rudziki zaczęły trele dziękczynne na cześć ładnego dzionka, zerwałam się z łóżka, pospiesznie przekonałam się przed lustrem, że skóra ze mnie nie obłazi i nos jest na miejscu, po czym żwawym truchtem ruszyłam ku kwaterom władcy. Jak zwykle dookoła nie było żadnej straży, a na dworze żywej duszy. Len jeszcze zażywał półsnu porannego, ale wpakowałam się do jego pokoju tak nabuzowana i kipiąca energią, że nie okazał najmniejszego sprzeciwu, gdy zaczęłam ściągać z niego kołdrę. Doprowadziwszy wampira do mniej więcej obudzonego i świadomego stanu, zażądałam mapy Dogewy, którą podał mi bez słowa. Przysiadłam na brzeżku ogromnego łoża i zagłębiłam się w szeroki płat kory brzozowej, upstrzony nieznanymi mi runami.