Postawiwszy palec na środku, zgodnie z oczekiwaniami znalazłam pod nim Fontannę. Pozostało się tylko zorientować w kwestii położenia stron świata. Len milczał taktownie, póki kręciłam mapą w tę i we w tę, niewyraźnie mrucząc coś pod nosem. Aha, tutaj. Poza granicami miasta utwardzone drogi przechodziły w zwykłe, dzieląc Dogewę na cztery równe sektory.
– Co to? Czemu sektory różnią się kolorem?
– Pierwszy z nich jest przeznaczony pod pola uprawne, trzeci do hodowli bydła. Pomiędzy nimi znajdują się drugi i czwarty – nieuprawiane łąki i młodniaki na miejscu spalonego podczas wojny lasu – cierpliwie wyjaśnił Len. – Istnieje jeszcze jedna strefa leśna, granica. Zajmuje jakąś jedną trzecią sektora, licząc od brzegu.
– Dobrze, ruszamy dalej. Czyli Dogewa jako taka jest miastem leśnym?
– Nie, są też polany, jeziora i pastwiska dla koni.
– Ale przeważnie las?
– Około dwie trzecie.
– To chciałam wiedzieć. Zostawmy rolnictwo i dziewicze gęstwiny. Jeżeli chciałabym przeciąć miasto główną drogą, to ile mi to zajmie?
– Na piechotę i normalnym tempem? Około półtorej godziny.
– A przez las?
– Nie wiem… Zależy jak iść. Powiedzmy, trzy dni. Otworzyłam dłoń i wysypałam na łóżko garść naskubanych po drodze niedojrzałych wiśni.
– Gdzie miał miejsce pierwszy atak?
Len pomyślał chwilę i położył jedną wisienkę w odległości trzech palców od fontanny.
– A dalej?
Na oko odszukałam środek chaosu wiśniowego. Największe prawdopodobieństwo napotkania potwora było w południowym sektorze, około tysiąca łokci od fontanny.
– Ale on może przychodzić skądkolwiek – zaprzeczył Len. – Prędkość, z jaką się porusza, pozwoliłaby mu na dotarcie nawet od zewnętrznej granicy.
– Len, wiesz wszystko o wampirach, ale jeśli chodzi o kudłaki, możesz polegać na mnie. To krwiożerczy drapieżnik. Spójrz na mapę. Załóżmy, że przychodzi od granicy. Załóżmy, że jego nora znajduje się w pobliżu. Dlaczego zabija? Ponieważ jest głodny! Pociągnij linię prostą od dowolnego punktu zewnętrznej granicy do fontanny. Na pewno przetnie czyjś dom. Po co głodny stwór, którego popycha do przodu wściekła żądza krwi, ma biec do centrum miasta, żeby się najeść? Po drodze sto razy trafi na lepszą ofiarę!
– A może szuka tej jednej konkretnej?
– Kudłak? Bzdura. Uwierz mi na słowo, wykończy pierwszego, kto mu się trafi, nażre się i zalegnie w norze. On jest tutaj, w Dogewie.
– Niemożliwe – stanowczo powiedział Len. – Znam każdego wampira w okolicy.
– Wniosek jest prosty. To nie jest wampir. To ktoś obcy. Może człowiek.
– Człowiek, a do tego obcy? – Len nieufnie ściągnął brwi. – Tym bardziej niemożliwe. Wystarczy, że człowiek przekroczy granicę, a zanim przejdzie pierwszą wiorstę, zlokalizuje go strażnik. A nawet jeśli nie strażnik – kiedy idziesz ulicą, dowolny wampir sortujący ziemniaki w piwnicy nie tylko cię zauważy i rozpozna, ale i określi, gdzie idziesz i w jakim jesteś humorze.
– Przecież mówiłeś, że nikt oprócz ciebie nie włada telepatią?
– To zupełnie co innego niż dosłowne czytanie myśli. Oczy dają ci informację o zewnętrznym wyglądzie rozmówcy. Dokładnie w ten sam sposób wampiry mogą określić jego stan emocjonalny. Wolho, jesteś dla nas jak otwarta księga. Mamy zmysły, których istnienia nawet nie podejrzewasz.
– A co, jeśli ktoś wykryje, na co te wasze zmysły reagują? Czy będzie mógł je oszukać?
– Nie wiem. – Len po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy zauważalnie się przejął. – Jak dotąd nikomu się nie udało.
– Jak dotąd kudłaki nie robiły sobie z was obiadu w biały dzień – zauważyłam, zwijając mapę w trąbkę.
– Nie atakują w dzień – odruchowo poprawił Len.
– No to w nocy.
– Jesteś pewna, że go nie zabiłaś?: – Na sto procent.
– Ale widziałem, jak zniknął.
– To nic nie znaczy. Mógł się zrobić niewidzialny.
– Czyli wychodzi, że to kudłak-mag?
– Ano wychodzi – potwierdziłam z roztargnieniem, drapiąc się w czubek głowy.
– Nadal chcesz zostać? – po chwili milczenia zapytał wampir.
– Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Len?
– Tak?
– Wiedzieliście o stworze, wiedzieliście, że wychodzi w nocy i zagryza ludzi, ale tym niemniej urządziliście Dobrą Noc, podczas której nawet małe dzieci łaziły po lesie bez opieki. Jak mogliście o tym zapomnieć? Jak mogliście się cieszyć, wiedząc, że gdzieś w mroku czai się drapieżna gadzina gotowa zadać cios?
– Ponieważ jedyną istotą, którą kudłak mógł zaatakować, byłaś ty.
– Ja? Czekaj no, czegoś tu nie rozumiem. Było trzynaście ofiar… Czterech czarodziejów i dziewięciu miejscowych. Załóżmy, że wampiry kudłak zjadał wyłącznie na bezrybiu, czy też bezmagowiu, czarodzieje mu zasmakowali. Ale to nic nie znaczy – polowali na niego, próbowali wywabić, denerwowali zaklęciami, prawdopodobnie w atakach był element samoobrony…
– Wolho, on nie ruszył ani jednego wampira.
– Ale powiedziałeś… Dwie kobiety i dziecko… – pogubiłam się do reszty.
– Wszystkie ofiary były ludźmi.
– Okłamałeś mnie? Ty?!
– Nie. Odpowiedziałem na pytanie tak, jak ty je zadałaś. Tak, byli “nasi". Mieszkali w Dogewie z własnej woli. Obie kobiety miały mężów wampirów, dziecko było półkrwi, syn człowieka i wampirzycy.
– Powinieneś mnie od razu uprzedzić!
– Żebyś pomyślała, że wampiry specjalnie ściągają ludzi do Dogewy i mordują? Jak to tam idzie w waszej mitologii? Przegryzają szyje, wysysają krew, zmieniają w zombi? A, to wam się stwór zalągł? Mieszka w centrum Dogewy i atakuje wyłącznie ludzi? No to jeśli można spytać, gdzie ten stwór niby jest? Proszę o demonstrację! Ojej, on jest nieśmiały? No to my do delikatnych nie należymy, sami wpadniemy z wizytą! Tylko zabierzemy trochę święconej wody, szpadle, a przy okazji pęczek srebrnych strzał. A kołki to można wyciosać na miejscu. W końcu macie tam w Dogewie dosyć osik!
– Len, nie krzycz na mnie – jęknęłam błagalnie. On zamknął oczy i zamarł, oddychając równo i próbując się uspokoić.
– Przepraszam.
– Załatwię go. Obiecuję.
– Ale to obala całą twoją teorię. Jeżeli w menu nie ma wampirów, kudłak mógł się zagnieździć wszędzie.
– Czy w Dogewie są jeszcze jacyś ludzie?
– Dwadzieścia do trzydziestu osób. I z pół setki dzieci z mieszanych małżeństw.
– Poza miastem? -Tak.
– Moja teoria jest mocna jak… nie, dzięki Bogu nie jak mój miecz. Gdyby stwór zamieszkał w pobliżu granicy, to od granicy by zaczął. A ja mam zamiar, tak samo jak on, zacząć od fontanny.
Łatwo powiedzieć – zacząć. Czułam się jak najemny parobek, któremu uroczyście wręczono zardzewiałą motykę i królewskim gestem pokazano czterdzieści akrów kamienistego ugoru. W odróżnieniu od parobka miałam w rękach wierzbową różdżkę, podobną do tych, z którymi szuka się podziemnych źródeł, tylko specjalnie zaklętą na wykrywanie umarlaków. Czekało mnie obejście Dogewy po spirali bez wypuszczania różdżki z rąk, przy czym promień działania urządzenia poszukującego wynosił cztery łokcie. I to wszystko w palącym słońcu, pod zdziwionymi spojrzeniami wampirów i niezadowolonymi – wilków. Nie można było opuścić ani jednej kępki, ani jednego pieńka. Jeśli na drodze trafiał się dom, wchodziłam do środka i sumiennie sprawdzałam pod łóżkami, machałam różdżką nad niemowlętami w kołyskach i z zamierającym sercem złaziłam do zimnych, wilgotnych piwnic. Deptałam kwiaty na rabatkach i kalałam nogami dachy. Prawie że urządziłam sobie kąpiel w studni, leżąc brzuchem na cembrowinie, rozgniotłam gniazdo szarej gajówki, wymiętosiłam schludnie przystrzyżone krzaki żywopłotu dookoła Domu Narad i z wrzaskiem spadłam do kompostownika na tyłach.