Выбрать главу

“Witaj, późna kolacjo!" – kłapnął zębami stwór.

Plecami do przodu porzucałam pole bitwy z maksymalną możliwą prędkością. Chociaż, uczciwie mówiąc, nie bardzo mogłam sobie wyobrazić, jak kudłak miałby mnie zjeść. Nawet arcymag nie był w stanie utworzyć prawdziwego ciała z czystej wody. Za efektowną fasadą pluskała się nadal i cały czas ta sama woda – to właśnie dlatego ruchy kudłaka wydawały się tak płynne, cieknące. Jakby przyszło mi do głowy, by obciąć mu kawałek futra na pamiątkę, musiałabym trzymać je w szklance. Pelisa albo wyparowałaby pewnego słonecznego dzionka, albo zmieniła w sopel lodu z nadejściem zimy. Tak więc niech mu będzie, rozerwie mnie na kawałki, rozsmaruje po całym placu, ale zjeść – no, przykro mi, nic z tego!

Uczciwie mówiąc, niezbyt mnie to pocieszało.

Nie ma dymu bez ognia. Ostatecznie ktoś przecież stworzył tego potwora. I ktoś go nadal kontrolował. Z niewielkiej odległości.

“Ach ty draniu, swołoczy, bydlaku" – wymyślałam coraz to nowsze obelgi dla nieznanego czarodzieja, prawie że opierając się plecami o krzaki. “Gdzieś musisz siedzieć, padalcu." Co w takich wypadkach krzyczeli obrażeni bohaterowie? “Ty przeklęta chabeto!" Nie, to chyba jednak o koniach. A, mam: “Stawaj do walki, piekielny pomiocie!".

Oczywiście nikt nie wyszedł. Mnogość wszelakiej zieleni dookoła placu dawała mojemu hipotetycznemu przeciwnikowi szerokie pole manewru. Mógł siedzieć na drzewach, czaić się w krzakach, leżeć w trawie i w ogóle znajdować się gdziekolwiek. W głowie natrętnie pojawiały mi się rusałki na dębach. Połączenie tych elementów folkloru z dębami właśnie wywoływało we mnie jeszcze większą panikę niż nieubłagane zbliżanie się pseudo-kudłaka. Nie to, żebym w ogóle rozumiała, co do tego mają rusałki. Nawet gdyby któraś z nich dowlokła się tu z najbliższych moczarów dla samej tylko przyjemności posiedzenia sobie na gałęzi dębu, to co miało to wspólnego z naszym pojedynkiem?!

Wolho, zbierz się do kupy. Albo potem ciebie nie pozbierają.

Już wiedziałam, że wszystkie rzeczy stworzone przez maga nosiły na sobie jego ślad. Mało tego – w zaśmieconych zakamarkach mojej pamięci trwało sobie pieczołowicie przechowywane zaklęcie rozpoznawania. Ale to by było za proste! Jakby mnie ktoś walnął ciężkim workiem po łbie, zachwiałam się i na chwilę oślepłam. Zadziałała tarcza, zaklęcie obronne. A to taki numer! Cóż, mój kolega się nieźle maskował. Nic dziwnego, że wampiry go nie poczuły.

No to się trzymaj, paskudo. A co powiesz na taki prezent?

W następne zaklęcie włożyłam całą swoją wściekłość. Nie próbując przeniknąć w istotę maga, po prostu wysłałam pod jego adresem samonaprowadzający się ładunek. Zobaczymy, z którego krzaka zapachnie spalenizną?

Z żadnego. Kudłak zawył, zniknął w chmurze pary i rozlał się u moich stóp.

I w tym momencie, stojąc w letniej kałuży, z zapierającą dech w piersi jasnością zrozumiałam, jak to wszystko działało.

…Ono nigdy nie wychodziło z lasu. Przez cały ten czas było pod moim nosem, w środku miasta. Wychodziło z wody, żywej wody, która “nikomu nie mogła zaszkodzić". I dokładnie tak jak twierdził Len, było “ani żywe, ani martwe". Zaczaiwszy się w bezpiecznym miejscu, mag porzucał swoje nieprzytomne ciało, zlewał się z przebiegającą w pobliżu żyłą i przemieszczał po niej, jak kret po podziemnych tunelach, na setki, tysiące wiorst. Proces ten wymagał gigantycznych wydatków energii, bez żyły magowi nie udałoby się odejść od ciała nawet na pół wiorsty.

Dogewa sama złapała się w pułapkę. Tylko tu żyła wychodziła na powierzchnię. Tylko tu nieznanemu czarodziejowi udało się wyrwać na wolność, ukryć pod wodną powłoką i zacząć zabijać. To właśnie dlatego moja różdżka nawet nie drgnęła, gdy przechodziłam obok fontanny. Stwora tam nie było. Przychodził z nastaniem zmroku.

Len i cała reszta mylili się. Po dokonaniu zbrodni potwór nie uciekał do lasu. Wystarczała mu możliwość zniknięcia na krótką chwilę z widoku. A tam uwalniał swoje tymczasowe ciało, woda rozlewała się i wsiąkała, tak samo jak stało się to teraz, a mag spokojnie wracał sobie do fontanny i uciekał po żyle…

Spokojnie? Nie mógł sobie tak po prostu spokojnie odejść! Musiał pełznąć powoli, ostrożnie, zlewając się z ziemią, udając trawę i kurz, ukrywając myśli, zamiatając ślady, albo wampiry swoimi wyczulonymi zmysłami by go znalazły. Jeszcze był tutaj! Nie mógł odejść tak szybko. Odciągnęłam go zbyt daleko od fontanny.

Skoczyłam na nogi. I zobaczyłam fontannę w odległości pięciuset kroków.

Prawdopodobnie ustanowiłam rekord świata w biegu na krótki dystans. Najpierw goniły mnie instynkt łowiecki i chęć poparcia dowodami mojej tezy. Potem – lodowate przerażenie, gdy ono domyśliło się moich zamiarów i stanęło na pełną wysokość, już się nie kryjąc, a potem zawyło i zaczęło deptać za moimi plecami, koszmarne, bezcielesne, wściekłe.

Zdążyłam. Nie zwalniając, skoczyłam wprost do basenu, podnosząc chmurę bryzgów i jeszcze w locie poczułam niewidzialną ścieżkę, jego nić przewodnią po nieskończenie zaplątanym labiryncie ścieżek energetycznych.

I przecięłam ją. Teraz nie mógł wrócić. Musiał przyjąć wyzwanie.

Rozdział 22

Wypełzł z kamieni na zielony dywan pobocza. Czerwonawa strzała dzikiej lilii skrzywiła się, żałośnie jęknęły korzenie, trawa podniosła się jak pęcherz i pękła. Ziemia wylazła z dziury jak zapomniane ciasto z kadzi, uniosła do góry jak gigantyczny robal, wyrzucając krótkie macki, wyszukując pustkę i wypełniając ją.

Po minucie stał przede mną, brzydki, kanciasty, podobny do ulepionej z gliny kukły bez oczu, nosa i uszu. Już nie dbał o wygląd zewnętrzny. Wszystko, czego potrzebował od tymczasowej powłoki – by była na tyle materialna i mocna, by posłużyć jednemu jedynemu celowi.

Zabić mnie.

Pochylił się, bez widocznego wysiłku wyrwał z drogi kamień z żyłkami rudy, podrzucił go w powietrze jak zabawkę, a złapał już rękojeść stalowego miecza. Promień księżyca ślizgał się po czarnym ostrzu. Mój nie mógł się z nim równać – równie dobrze mogłabym walczyć drewnianym kijkiem.

Bez chwili wahania potwór rzucił się do ataku, kręcąc mieczem jak entuzjastyczny entomolog szpilką, a ja poczułam się jak ważka, której sparaliżowało skrzydła. Ręce mi się spociły i lekko drżały jak u pijaka z długim stażem. Nogi wrosły w ziemię. Serce albo nie biło, albo schowało się tak głęboko, że nie było go słychać. Bogowie w niebiosach, jak ja mam się z nim zmierzyć?!

Z potworem jeszcze mogłam sobie powalczyć, jeżeli nie wygrałabym siłą czy zwinnością, to zostawał intelekt (wątpliwe, ale jednak chciałam w to wierzyć). Przeciwko arcymagowi nie miałam szans. A przede mną stał właśnie arcymag – zwykły bakałarz nie umiałby z taką łatwością przerzucić się z jednego żywiołu – wody, na inny – ziemię. Co prawda w tymczasowym ciele mógł korzystać tylko z magii należącej do wybranego żywiołu. Ale rzucone na niego zaklęcie również nie zadziała.

Ostrze powoli zbliżało się do mojej szyi, zawieszone w zatrzymanym przez mój strach czasie. Z piersi monstrum wyjrzała i cofnęła się z namysłem gruba dżdżownica złapana razem z ziemią.

I w tym momencie mnie olśniło. Przecież to ziemia, pełna nasion, robaków, kawałków korzeni i drobnych kamyczków. Niczym nie różni się od zwykłego brudu, może oprócz tego, że jest źle wychowana i stoi na nogach. Czyja, za półtora roku magiczka, powinnam bać się paru worków gnoju?