Выбрать главу

Wzdrygnęłam się, zanurkowałam pod prawą rękę stwora i znalazłam się za jego plecami. Nie zatrzymując się, gwałtownym skośnym ciosem zdjęłam mu połowę głowy, która zachrzęściła pod ostrzem.

Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że był to wspaniały cios. Nigdy bym się po sobie takiego nie spodziewała. Niestety, bezmózgi stwór chyba go nawet nie odczuł. Odcięty kawałek spadł na trawę i rozsypał się w świeże kretowisko. Potwór wykonał leniwy obrót i spróbował dorwać mnie zwijającą się klingą – ośmiorniczą macką ciągnącą się moim śladem. Jednak niezłą prędkość potrafię osiągnąć. I wysokość w skoku. Żywe ostrze wbiło się w obrzeże fontanny i wściekle zawibrowało, próbując się uwolnić. Kawałki granitu jak wicher rozleciały się na boki. Mag oswobodził broń i machnął rękojeścią jak woźnica batem. Ostrze posłusznie wyciągnęło się w linę i zerwało czubek fontanny. Woda uniosła się jednym strumieniem na wysokość piętnastu łokci, szczodrze zalewając plac. Jeden ze spadających odłamków boleśnie uderzył mnie między łopatki. Nie wytrzymałam i wykorzystałam wolną rękę zgodnie z przeznaczeniem -złożyłam ją w dużą figę i pokazałam przeciwnikowi.

Monstrum ryknęło i zdwoiło wysiłki. Następne dziesięć minut spędziliśmy, grając w berka dookoła fontanny, rycząc dziko, wyjąc, tratując i czyniąc niemałe zniszczenia. Przez rozłupaną w kilku miejscach krawędź radośnie wylewała się woda, zmieniając tupot w chlupanie.

Nastąpiła krótka pauza, podczas której potwór uznał, że kontynuując w ten deseń spędzimy w Dogewie zimę. Rozdzielała nas fontanna. Ja dyszałam ciężko, gotowa zerwać się z miejsca w każdej chwili. Niech was Bóg błogosławi, moje nienawistne treningi! Z walk miałam trójkę, z biegów – cztery z minusem, a najczęściej wolałam przesiadywać w szatni, symulując najprzeróżniejsze choroby i urazy. Tym niemniej bez tych treningów cała sprawa skończyłaby się dla mnie całkiem kiepsko.

– Ktoś ty? – krzyknęłam, próbując jakoś opanować kłucie w boku.

Monstrum nieoczekiwanie roześmiało się, opuszczając miecz. Bezzębna paszcza była podobna do dziury w piasku, w której machała czułkami drapieżna larwa.

– Mała idiotko! – ryknęło. – Jeszcze się nie domyśliłaś? Tym lepiej. W takim razie masz jeszcze szansę się uratować!

– A jak? – zaciekawiłam się.

– Zabij go! – krzyknął potwór. – Zabij tego białowłosego bękarta! Doskonale go oszukałaś. Skończ z nim raz na zawsze – kilka błyskawic w drewniany dach piwnicy i obiecuję, że zostawię i Dogewę, i ciebie w spokoju.

Mniejsze zło. Palący się dach nad cudzą głową dla ratowania własnej.

Dżuma jednak dotarła do Starminu, pokręciwszy się przez trzy tygodnie po leśnych ścieżkach razem ze szczurami ze spalonych domów.

Z dwojga złego wybiera ten, któremu brakuje odwagi, by zmierzyć się z oboma.

– Raczej zabiję ciebie – wycedziłam przez zęby.

– Nie dasz rady! – syknął mag.

– Zobaczymy!

Ziemia wystrzeliła na boki i gigantyczny wąż rzucił się w moim kierunku. Ja uderzyłam zaklęciem w strumień fontanny, który oblał stwora wodą od stóp do głów, zmieniając w bezkształtną kupę błota na kamieniach.

– I co, zjadłeś?

– Zjem! – niewyraźnie obiecał potwór, wyrastając z ziemi tuż koło mnie. Pospiesznie obiegłam fontannę.

– A czemu sam nie chcesz zmierzyć się z Lenem? On się zgadza, pytałam.

– Za dużo zachodu – wysyczał stwór.

– Za małe szansę na zwycięstwo?

– Większe, niż masz ty.

Wybraliśmy na pole bitwy bardzo odpowiednie miejsce, pozwalające odnowić rezerwę po każdym zaklęciu. Z łatwością powstrzymałam niezbyt mocny deszcz kamieni i wybiłam błyskawicą dziurę w brzuchu przeciwnika, zyskując kilka chwil.

– A może się po prostu boisz, że cię wykryje? – spytałam ironicznie, przeskakując przez falę ziemi, która przetoczyła mi się pod nogami. – I za co ty tak nienawidzisz wampirów?

– Nic osobistego – prychnął potwór. – Potrzebuję Dogewy. Całej. Powinna należeć do mnie i tylko do mnie! W tej przeklętej dolinie ukryta jest ogromna siła i gdy uda mi się ją pozyskać, będę miał władzę nad śmiercią, jeśli coś ci to mówi!

– Ano mówi. Że w dzieciństwie wypadłeś z kołyski na głowę!

– Tak myślałem – wyszczerzył się potwór. – Ten skurwysyn trzęsie się nad swoimi tajemnicami, jak gdyby prowadził lombard. Siedzi na nich tym swoim skrzydlatym tyłkiem i nie chce się posunąć. I co żeś w nim zobaczyła? Kłamliwa, małostkowa, zdradliwa duszyczka. Tyle pożytku, że śliczna gęba, póki kłów nie wyszczerzy. Ale nie zapominaj, że ty jesteś człowiekiem, a on wampirem. Wiem, jak zgrzyta zębami po nocach, w dzień robiąc ci awanse i reweranse. Jak wilk macha ogonem przed suką, która zachłystuje się szczekaniem przy nogach myśliwego z kuszą.

– Moim zdaniem najbardziej nie podoba ci się w nim niechęć do posunięcia się. Jak myślisz, czemu? Wie, jaki tłusty masz… tyłek. I jak się nim rozpychasz.

– Starczy tego dobrego! – zagrzmiał mag. – Nigdy mi się nie podobałaś. Może pośmiertna opinia okaże się bardziej pochlebna?

Nigdy nie zrozumiałam, jak on to zrobił. Jedna z macek wysunęła się z ziemi i podcięła mi kolana, a druga pociągnęła za nogę. Z rozpędu przyłożyłam potylicą o kamień, a ten… niedobry człowiek… uderzył mnie w pierś mieczem, przygważdżając do ziemi!

Bólu nie było. Tylko niezrozumienie z powodu dziwnej pustki tam, gdzie przed chwilą biło serce. Zgodnie z kanonami sztuki kronikarskiej powinnam była teraz wydać z siebie ochrypły jęk (albo jęczące chrypienie), złapać oburącz bezlitosne ostrze, obiecać wrogowi straszną śmierć z ręki jednego z moich potomków i na potwierdzenie splunąć krwią w nienawistną twarz. Po czym wykonać kilka konwulsji i malowniczo przewrócić oczami. Ale w tym momencie przypomniałam sobie, że potomków nie mam, w związku z czym raczej nikt mi nie uwierzy. Może poszczuć na niego pogrążonego w bólu ukochanego? Przejrzałam w myśli wszystkich znajomych, ale nie znalazłam odpowiedniego kandydata na mściciela. No nie, co to za życie, na nikim nie można polegać i wszystko trzeba robić samemu!

– No i koniec kłopotu, dzięki niech będą bogom! – zagrzmiała wznosząca się nade mną góra.

Miecz, który wypadł z moich rąk, leżał tuż obok, na obrzeżu fontanny, rękojeścią do placu.

– To nie fair bić leżącego – szepnęłam, trochę dziwiąc się ochrypłemu bulgotaniu w piersi.

– Nigdy nie mogłem się zabrać do przewertowania kodeksu rycerskiego – złowieszczo wyszczerzył się potwór.

W odpowiedzi na niesłyszalne zawołanie magiczne rękojeść miecza przechyliła się i wślizgnęła w moją dłoń. Ostrze przesunęło się i spadło do szczeliny w obrzeżu. Po stalowej klindze, łaskocząc tracące czucie palce pobiegła woda. W dole brzucha coś mnie złowieszczo ukłuło.

– A szkoda – szepnęłam, gwałtownie ściskając dłoń. Magia popłynęła po mieczu, po ręce, ogniem zalała ranę w piersi i pobiegła dalej, jak pnącze oplatając czarne ostrze. Potwór zachłysnął się cienkim wibrującym wyciem i odchylił do tyłu, nie zdążywszy ani wypuścić miecza, ani wyciągnąć go z mojego ciała. Po klindze w górę ze świstem i trzaskiem pobiegły niebieskawe wężyki ładunków. Żaden arcymag nie zdoła wysuszyć do dna naturalnego źródła mocy, ponieważ nawet bezdenna przepaść w którymś momencie zapełni się, jeżeli skierować do niej rwącą i głęboką rzekę. Przepaść – ale nie dziurawe wiadro stojące na jej brzegu. Posłuszna ostatniemu desperackiemu wysiłkowi woli moc ciekła i ciekła przez moje zranione ciało. Potwór wył i rzucał się, próbował jakoś pozbyć się nadmiaru, plując zaklęciami, zerwać zabójczą więź, ale bez skutku. Równie dobrze mógł czerpać garścią przybierającą wodę i koniec nie kazał na siebie długo czekać. Potwora otoczył lśniący kokon, krzyki utonęły w narastającym brzęczeniu, ziemia zadrżała i pobiegły po niej głębokie szczeliny, resztki fontanny razem z obrzeżem rozsypały się i zapadły do głębokiej dziury, po czym rozległo się lekkie, delikatne i ciche mlaśnięcie, lśnienie skupiło się do jednego oślepiającego punktu, strzeliło promieniami i znikło. W powietrzu zaczęły krążyć strzępy popiołu.