Выбрать главу

– No dobra, ty się na razie zastanów, a ja wyjaśnię zasady. Pracę trzeba oddać do pierwszego wrzosolata, czyli równo za trzy miesiące. Powinna zawierać przegląd literatury za ostatnie dwa stulecia – najlepiej tej rasy, którą wybraliście do badań. Ale nie ograniczajcie się do samych książek! Znam was – siądziecie w bibliotece na dobę, przepiszecie parę co bardziej zakurzonych foliałów i uznacie, że to wystarczy! O nie, kochani, bez bezpośredniego kontaktu z innymi rasami – nic z tego. Na ustnym odpytywaniu szybko was złapię. A, specjalna prośba dla tych, co wybrali trolle: na Boga, tylko ich nie cytujcie. Opowiedzcie własnymi słowami. No i jak, Wolha, już zdecydowałaś?

– Nie.

Do pokoju zajrzał laborant z Katedry Zielarstwa, skinął głową Almitowi, odkaszlnął i oficjalnym tonem zaprosił mnie do gabinetu rektora.

Chyba warto opisać to miejsce dokładniej. Adepci są ciekawskim gatunkiem, więc gdy tylko pokażesz im jakiś zakazany owoc i odwrócisz się na sekundę, ze wspomnianego owocu zostanie jedynie mizerny ogryzek. Co tu ukrywać, sama kręciłam się wokół tego gabinetu jak lisica koło kurnika. Był opieczętowany magią tak samo szczelnie jak kurze jajo skorupką. Czego tylko nie próbowaliśmy! Dłubaliśmy w skorupce wytrychami i zaklęciami, kwitowaliśmy pod oknami, wysyłaliśmy na zwiady tresowane karaluchy – wszystko bez skutku.

O gabinecie krążyły legendy. Że niby jest w nim mityczne wieszczące lustro, portal do nieskończoności, zwój z zaklęciem apokalipsy, prorokujący czerep z kamieniem filozoficznym w zębach – w zasadzie wszystkie cuda i zagadki przeszłości, przyszłości i teraźniejszości.

I oto stoję w najświętszym sanktuarium Pitrima. I co? Rozczarowałam się do głębi duszy.

Gra nie była warta świeczki. Na wystrój gabinetu składały się niewielka kanapa, dwa fotele, biurko, krzesło i odrobina oficjalnego luksusu w postaci dwóch obrazów i puszystego dywanu.

Na krześle siedział mistrz, zmęczony i jak gdyby postarzały. W ręku trzymał zapieczętowany (były!) zwój.

– Siadaj.

– Dziękuję, postoję.

Gdyby mistrz był sam, usiadłabym. Ale za jego plecami wrednie połyskiwały oczy profesora Pitrima, przy którym siadanie oznaczało podpisanie na siebie wyroku śmierci. Kto jak kto, ale on nie ukrywał swojej pogardy w stosunku do adeptów, a już tym bardziej nie pochwalał fraternizacji z wykładowcami.

– Udajesz się do Dogewy – bez ogródek poinformował mnie Pitrim, wysuwając się do przodu.

– Dokąd? – wyrwało mi się.

– Do Dogewy – cierpliwie powtórzył mistrz, uprzedzając gniewny wybuch kolegi.

– Kiedy?

– Natychmiast. Z tego gabinetu pójdziesz prosto na dziedziniec, weźmiesz ze stajni przydzielonego ci konia, dostaniesz prowiant i pieniądze u kwatermistrza i, z nikim nie rozmawiając, opuścisz Szkołę.

– A moja kurtka? – spytałam głupio. Okrycie leżało na łóżku w moim pokoju i właśnie zamierzałam przyszyć urwaną kieszeń.

Mistrz pstryknął palcami i spadła na mnie kurtka, ciepła i zreperowana. Tak wirtuozerska teleportacja mnie dobiła. Przycisnęłam okrycie do piersi i w milczeniu oczekiwałam na dalsze polecenia.

– Przekażesz ten zwój władcy Dogewy, Arr'akkturowi tor Ord… tfu, kiedyś na pewno język złamię. Osobiście. Nikomu go nie pokazuj. Nie wyciągaj. Nawet nie mów o nim pozostałym wampirom.

Moje ręce zdradziecko zadrżały. Zwój wykonał piruet w powietrzu, spadł na podłogę i potoczył się pod szafę. Natychmiast opadłam na kolana. Jak na złość, sprzątaczki omijały dyrektorską szafę z daleka i po stokroć przeklęty list natychmiast pokrył się grubą warstwą kłaków wiekowego kurzu. Pospiesznie na niego dmuchnęłam, ale to tylko pogorszyło sprawę – cały kurz trafił w mój nos i oczy, a ogłuszające kichnięcie zabrzmiało jednocześnie z brzękiem spadającego z góry wazonu. Jakoś schowawszy zwój za pazuchę, podniosłam się z kolan i natychmiast tego pożałowałam – obaj bakałarze patrzyli na mnie bardziej przenikliwie niż bazyliszki. Od jednego bazyliszka promieniował śmiertelny chłód, od drugiego – jeszcze bardziej przykry zawód. Zerknąwszy z poczuciem winy na rozsypane koło szafy skorupy, wyraziłam całą sobą szczerą skruchę i skupioną uwagę, czyli przybrałam wybitnie idiotyczny wyraz twarzy. Mistrz z westchnieniem zadowolił się tym i zaczął szczegółowo opowiadać o drodze do Dogewy, punktach energetycznych i najpospolitszych potworach w tamtej okolicy, a ja słuchałam piąte przez dziesiąte. To wszystko nie miało znaczenia. Do Dogewy doprowadzą mnie jeśli nie wskazówki, to język. Ale co dalej, w samej Dogewie?

– Nie słuchasz mnie – gderliwie zauważył mistrz.

– Przepraszam. Proszę kontynuować.

– Jesteś zdziwiona, czyż nie? Wyrwał mi się nerwowy chichot.

– Łagodnie powiedziane. Mistrz spojrzał na kolegę.

– Profesorze, pańska kolej.

Mistrz publicznie nazwał Pitrima profesorem? Coś nowego… Czyżby wredny magik w czymś z nim wygrał?

– Minął już miesiąc, odkąd odebraliśmy pierwszą wiadomość z Dogewy – zaczął profesor, odwracając się ode mnie i patrząc w okno. Koniuszki jego białych, zadbanych i obładowanych sygnetami palców stykały się na plecach. Zastanowiłam się i usiadłam. Nie lubi mnie. Od tego pierwszego dnia, gdy przeze mnie ściął się z mistrzem. W sumie Pitrim w ogóle nie przepadał za adeptkami, a w szczególności praktykami. Chodziły słuchy, że jakaś czarodziejka pokonała go w uczciwym pojedynku i wystawiła na pośmiewisko. – Ściślej mówiąc, nie z Dogewy, a z Kamieńca, miasta nad rzeką Wyp. To w najbliższym sąsiedztwie Dogewy. Burmistrz prosił o przysłanie maga. Ale rok temu do Kamieńca skierowany został jeden z adeptów, który właśnie zakończył edukację i miasto nie mogło się go nachwalić. Burmistrz odparł, że wszystko się zgadza, ale dwa tygodnie temu mag zniknął, a krowy obżarły się lulka, więc natychmiast potrzebują zastępstwa. Sprawdziłem i okazało się, że mag skierował się do Dogewy, jakoby w sprawach zawodowych. Nie on jeden. W ciągu ostatniego miesiąca Dogewa, jak beczka bez dna, pochłonęła czterech doświadczonych, silnych i zaprawionych w bojach magów.

– W tym nauczyciela magii teoretycznej?

– Miał za zadanie nawiązać kontakt z mieszkańcami Dogewy i stwierdzić, co się tam koniec końców dzieje.

– A nie można spytać wprost tego całego… Arr akktura Jak-mu-tam?

Profesor obejrzał się tak gwałtownie, że pospiesznie zerwałam się i wyciągnęłam na baczność.

– Pytaliśmy – uprzedził wybuch mistrz. – Ale dostaliśmy bardzo mglistą odpowiedź.

– Jaką?

– Twierdzi, że wszystkiemu winne są istoty nadprzyrodzone.

– Które dokładnie?

– I o to chodzi. – Mistrz wzruszył ramionami. – Podobno wszystkie. Wszystkie istniejące. Strzygi, kudłaki, bazyliszki, mawki, zjawy morowe.

Innymi słowy wyliczył całą “Encyklopedię istot nadprzyrodzonych" od deski do deski.

– I to w Dogewie – dodał Pitrim. – Tam w życiu nic większego od leszego nie było. Istoty nadprzyrodzone obchodzą Dogewę z daleka, jak zarazę. Nawet im się te bydlaki nie podobają.

Słowo “bydlaki" wymówił z niepomiernym wstrętem, nawet policzek mu lekko zadrgał z nienawiści, a kostki zgiętych palców pobielały, imitując akt duszenia.

Mistrz miał do wampirów dużo spokojniejszy stosunek.

– Wszystko się zgadza. Zwykłe problemy Dogewy to choroby bydła, przypadkowe urazy, nieurodzaj. Przy okazji, Pitrimie, zapomniał pan nadmienić, że władca Dogewy oficjalnie ogłosił śmierć dziewięciu swoich poddanych.

– Nie wierzę w ani jedno jego słowo! – prychnął Pitrim. – Ten obmierzły wampir wije się jak piskorz!