Po takich słowach mogłam tylko uronić łezkę, błogosławić go i umrzeć. Tradycyjnie wybrałam inną możliwość.
– Za nic! Będziesz pamiętał, żeby nie okłamywać przyjaciół.
– Masz rację. Nie najlepszy ze mnie władca – pokajał się.
– Tego nie mówiłam – zaprzeczyłam.
– Mówiłaś. Wczoraj w piwnicy.
– Chciałam się przekonać, że nie wydostaniesz się stamtąd, nawet jeśli bardzo się wściekniesz – wyznałam, rozpływając się w uśmiechu.
– Ale teraz nie jestem w piwnicy – powiedział, znacząco gimnastykując palce. – Ale jak ci się udało mnie tam zaciągnąć?
– Już od trzech tysięcy lat magowie doskonalą telepatię… i sposoby obrony przed nią.
– Okłamałaś mnie?! – oburzył się Len.
– Zauważ, że również kłamałam.
– Fakt. Niezłe ziółka z nas obojga! Trzymaj. – Miedziana bransoletka ześlizgnęła się po kołdrze, turlając się pod mój bok. Szybko przekręciłam się, nie pozwalając jej zagubić się w fałdach ubrania i dopiero w tej chwili przypomniałam sobie, że tak właściwie to umieram – przecież człowiek nie może żyć z przebitym sercem!
Uznałam nieobecność piekielnego bólu za wyrok niepodlegający apelacji. Wyraźnie przeżywałam ostatnie chwile miłosiernej agonii. Zachwyciłam się swoim męstwem… i zdziwiłam obojętnością Lena. Gdzie stłumione łkania? Gdzie oczy opuchnięte po nieprzespanych nocach? Gdzie łysiny od wyrwanych kłaków włosów? No dobra, przygryzał wargi… ale w końcu się roześmiał.
– Mam nadzieję, że to z nerwów? – spytałam podejrzliwie, ukradkiem macając zabandażowaną pierś. W boku coś strzeliło. – I przestań czytać moje myśli!
– Nie chciałbym cię rozczarowywać, ale niestety nie umierasz.
– Jak to nie umieram? – oburzyłam się, usiadłam i wstydliwie podciągnęłam kołdrę aż pod brodę. Wąski pasek bandaża przechodził akurat pod piersią, obok dał się wyczuć garbik tamponu. – On mnie walnął w samo serce!
– Nie w serce, a w bok. Ostrze ześlizgnęło się po żebrach, przeszło pod skórą i wyskoczyło za trzy piędzi. Jeśli chcesz, sama sprawdź.
Dziwne, mogłabym przysiąc, że otrzymałam śmiertelną ranę. Oczywiście w szale bitwy poczucie bólu się zniekształca, ale zwykle na odwrót – ludzie nie zauważają nadmiarowych dziurek, póki nie padają trupem. Do głowy by mi nie przyszło, że okażę się aż tak delikatna – prawie że udałam się do lepszego świata z powodu drobnego draśnięcia.
– Długo spałam?
– Dobę i połowę dnia. Usiądź wygodniej, przyniosę ci obiad.
Koszmar. Miałabym tak efektowny koniec – w tle trele słowików, aromat kwiatów, śpiew wody, na rękach przystojnego faceta – i guzik. No niech mi ktoś powie, kiedy jeszcze uda mi się porzucić ten świat w podobnych warunkach?
– Możesz częściej przyjeżdżać do Dogewy – zaproponował Len. – Zawsześmy gotowi tę sprawę załatwić po twojej myśli.
Tydzień do odjazdu minął jak jeden dzień – jaskrawy, barwny, cudny. Rana goiła się szybko i nie przeszkadzała w konnych przejażdżkach. Odwiedziliśmy z Lenem dolinę Siedmiu Tęcz, gdzie akurat trafiliśmy na krótki deszcz, pod koniec którego na niebie jaśniało nie siedem, a całe dziewięć tęcz, dziwacznie zniekształconych przez “efekt brudnopisu". Przespacerowaliśmy się brzegiem zasnutego mgłą jeziora, z którego dolatywał dźwięczny śmiech niewidocznych rusałek. Przywabiliśmy jednak upartego jednorożca, który niechętnie pozwolił mi z zachwytem pogłaskać źrebaka po jedwabistym grzbiecie… A wieczorami wprost na placu urządzano wspaniałe uczty, na które zbierali się wszyscy mieszkańcy Dogewy – i wampiry, i ludzie, którzy już powrócili do doliny, i elfy z krasnoludami, i nawet wilki, wyczaiwszy odpowiednią chwilę, wskakiwały na zastawione jadłem stoły i częstowały się, ile dusza zapragnie. Chyba po Lenie i Starszych zrobiłam się najbardziej szanowanym człowiekiem w Dogewie. A że oni byli wampirami, śmiało mogłam tytułować się najbardziej szanowanym człowiekiem w ogóle.
Mistrz w końcu jednak nie przyjechał, ograniczywszy się do długiej telepatofonicznej rozmowy z Lenem, a pod koniec tygodnia pojawił się blady, co chwila podskakujący kurier z listem dla mnie. Wyobrażam sobie, ile mu obiecano za tę dziesięciomilową rundę z Kamieńca do Dogewy. Biedak uczepił się mnie jak ostatniej deski ratunku i nie odchodził nawet na krok, póki nie odprowadziłam go do zewnętrznej granicy, a tam puścił konia takim szaleńczym galopem, że kurz przy moich stopach jeszcze nie zdążył osiąść, a on już zniknął z widoku, zostawiwszy za sobą szarą smugę w poprzek przeciętej drogą łąki.
Po pozbyciu się gońca otworzyłam list i miałam okazję ze stłumionym chichotem delektować się przydługim peanem na swoją cześć, pod którym znajdowała się lista ziół i korzeni, które powinnam była wycyganić od Lena dla Wydziału Zielarstwa.
Zaintrygowało mnie jedno zdanie, w związku z czym udałam się na poszukiwania Lena. Jak zwykle było to dosyć trudne i musiałam sprawdzić pięć czy sześć jego ulubionych miejsc, póki nie trafiłam na władcę w okolicach kuźni. Czyścił zgrzebłem kłapiącego zębami ogiera, co chwilę odpychając łokciem jego nachalny pysk.
– No dobra – powiedział władca, nie oglądając się. -Co się znowu stało?
– Mistrz przysłał list. Chcesz poczytać? -Nie.
– Przepraszam, cały czas zapominam, że nie wypada czytać cudzych listów. Tak samo zresztą jak myśli. Słuchaj. – Znalazłam odpowiednią linijkę. – Do twojej wiadomości: od dnia dzisiejszego oficjalnie zajmuję stanowisko rektora Szkoły, w związku z nieoczekiwanym zgonem profesora Pitrima, który nastąpił w wyniku silnego wylewu krwi do mózgu w nocy z 27 na 28 sianostawa. Tak więc raport z wykonanej pracy będziesz pisała dla mnie i nie zapomnij…
– Czyli to był on – w zamyśleniu stwierdził Len, odkładając zgrzebło.
– Nie wiem. Może to zwykły zbieg okoliczności? Znałeś go?
– Parę razy się spotkaliśmy… – władca zrobił unik i zmienił temat. – A o czym masz nie zapomnieć?
Oderwałam dół kartki i podałam Lenowi.
– Potrzebujesz wozu – wywnioskował, przeleciawszy listę spojrzeniem.
– Po co?
– A jak masz zamiar zabrać cały ten stóg? Roześmiałam się. Ale jakoś niezbyt wesoło.
– Wezmę wszystkiego po troszku. A mistrzowi powiem, że od was w zimie by się śniegu nie doprosił.
– Nie odważysz się! – oburzył się Len.