– Łącznie z ludźmi – trzynaście osób w jeden miesiąc – kontynuował niewzruszenie mistrz.
– A ci poddani… Też byli magami? – zaciekawiłam się.
– Wampiry nie mają magów. Tylko zielarzy. Nawet nie wiadomo, czy rodzą się wśród nich dzieci z magicznymi zdolnościami. Ogólnie rzecz biorąc, nie wiemy o wampirach prawie nic. Wśród tematów prac zaliczeniowych, proponowanych adeptom, jest i taki: “Układ socjalny, życie codzienne i stosunki w wampirzej społeczności". Ale w ciągu stu pięćdziesięciu lat istnienia Szkoły nikt nie odważył się go opracować, więc zwykle jest skreślany.
– Cóż, przy okazji popracuję nad tematem – spróbowałam zażartować.
– Ty jedziesz nie na praktykę! – nie wiadomo czemu wściekł się profesor, doskakując do mnie z taką furią że opadłam na fotel, a on zawisł nade mną, bryzgając śliną. – Jedziesz z zadaniem! Poważnym zadaniem! Żadnych opóźnień! Żadnych głupstw! Przyjeżdżasz, rozmawiasz z władcą i z powrotem! Jeżeli ci się uda. Dziecko, jesteś jeszcze zbyt młoda i głupia, by trzeźwo ocenić, co się dzieje. Wampiry, które od tylu lat mieszkały tuż obok nas, rozbestwiły się pobłażliwym traktowaniem i otwarcie mordują ludzi!
– Pitrimie, to nie zostało udowodnione – cicho wtrącił mistrz. W głosie starego maga wyczułam niepewność, która bardzo mi się nie spodobała.
– Będzie dowód, kiedy ona wróci… albo i nie wróci. Wtedy przynajmniej poznamy twarz wroga. I będziemy wiedzieli, że jest wrogiem. Dotychczas kodeks magów nie pozwalał nam krzywdzić wampirów i nakazywał bronić ich przed ludzkimi fanatykami. Nie przywiązywaliśmy wagi do bajek tępych wieśniaków, choć całe ich tłumy koczują pod strażnicami, błagając o obronę przed przebiegłymi krwiopijcami. Ale teraz to się zmieni. Wampiry zostaną skreślone z listy sojuszników i zrównane z resztą istot nadprzyrodzonych! Tyle! Rozmowa skończona. Pytania?
– Czemu ja? Jestem tylko adeptką!
– Rekomendacja twojego mistrza! – ryknął Pitrim, znowu demonstrując mi swój korpulentny zadek. – Natychmiast w drogę!
Adepci czekali na mnie pod chronionymi od podsłuchu drzwiami. Lekko zablokowałam podsłuchy telepatyczne i koledzy musieli zaspokajać swoją ciekawość zadając pytania (tych było sporo) i słuchając odpowiedzi (tu ich rozczarowałam).
– I co?
– Czego chcieli?
– Nie dręcz! O czym rozmawialiście?! Przybrałam zasmucony i zagadkowy wyraz twarzy.
Zapadła podniosła cisza, jak przed wynoszeniem ciała. Gdy doszła do dzwonienia w uszach, z westchnieniem przyznałam się.
– Zaproponowano mi zastąpienie Pitrima na stanowisku rektora, ale niestety musiałam odmówić – sprawy tego świata nie są dla mnie. W związku z tym poprosiłam o pozwolenie na udanie się do oddalonego klasztoru, gdzie spędzę resztę mych dni na modlitwach i umartwieniach. Żegnajcie, pewnie już nigdy się nie zobaczymy…
Twarze kolegów wyciągnęły się jak onuce po praniu. Pękając ze śmiechu, w podskokach zbiegłam po schodach, w biegu zakładając i zapinając kurtkę.
Kobyłka mnie o nic nie pytała. Za dwie kostki cukru pozwoliła założyć sobie siodło i po długich namowach ogłowie. Na drogę dostałam torbę z ubraniami, kawał chleba, bukłak z wodą (nieszczelny, czyli, można powiedzieć, praktycznie bez wody), woreczek z kaszą perłową i nie wiadomo po co tępy miecz z obluzowaną rękojeścią.
Droga lekko kładła się pod kopyta konika i bardzo ciężko pod moją wydelikaconą tylną część ciała. Szkoła została w tyle, nikt mnie nie żegnał – adeptów zawołano; na kolejny wykład. Stokrotka wkroczyła do jasnego lasku brzozowego i drzewa za moimi plecami złączyły się, odcinając jej drogę powrotną. Przede mną na poboczu nieruchomo stał człowiek w luźnej granatowej szacie obszytej złotem. Na jego piersi, trochę chwiejąc się na srebrnym łańcuszku, blado połyskiwał duży szmaragd.
Ściągnęłam wodze. Mistrz podszedł i dotknął ręką mojego kolana. Suche ciepło przebiło się przez cienkie spodnie.
– Odpowiem na twoje ostatnie pytanie, Wolho. Widzisz, istnieją problemy, do rozwiązania których nie nada się brutalna siła. Nie zaprzeczę, że byłbym dużo spokojniejszy, gdybyś była doskonałą wojowniczką i dyplomowaną magiczką. Ale w naszym przypadku nie ma to żadnego znaczenia, a zabitym wiedza i doświadczenia niewiele pomogły. Bo najstraszniejszy i najbardziej przebiegły potwór wszystkich czasów i narodów to… plotka. I właśnie z nią masz się zmierzyć. Wysyłam cię jako najmniej uprzedzoną adeptkę. Nigdy nie słuchasz starszych, nie wierzysz plotkom i pomówieniom; żeby cię przekonać, trzeba podsunąć ci prawdę pod nos, dać jej dotknąć i powąchać, ale potem już nikomu nie pozwolisz się sprowadzić z obranej drogi. Nie jesteś miękką gliną, którą można ukształtować na swój obraz i podobieństwo, ani woskiem, w którym odbijają się cudze słowa i myśli. Zawsze masz własne zdanie. I właśnie ono jest mi potrzebne. Chcę znać prawdę. Prawdę o tym, co dzieje się w Dogewie. I chcę usłyszeć ją od ciebie.
– Postaram się, mistrzu
– Nie przesadź. I zapamiętaj – jeśli nie wrócisz, zacznie się wojna.
Pomarzyć sobie może. Wrócę.
Rozdział 2
Niedługo było mi dane delektować się chłodną ciszą świerkowego lasu. Drzewa przerzedziły się, wyraźniejsza już ścieżka doprowadziła nas do szerokiej drogi opasującej dno miseczki. W polu za drogą pasł się spętany siwy rumak. Wampir cicho melodyjnie gwizdnął i koń ruszył w naszym kierunku, ciężko podrzucając związane przednie nogi. Stokrotka postawiła uszy. Wampir potargał końską grzywę, zdjął pęta i lekko wskoczył na siodło. Uniosłam się w strzemionach. Dogewa prawie zlewała się z horyzontem, odległa o jakieś dwadzieścia minut lekkiego galopu. Otaczały nas łąki, bezkresne, żyzne, na niektórych zagonach trawa wyrosła powyżej pasa, ale inne dokładnie wykoszono, widać też było ślady bydła. Dalej wiła się czarno-biało-ruda wstęga – krowy wracające z wodopoju.
Wampir nie zostawił mi czasu na szpiegowanie. Potrząsnąwszy wodzami, spiął konia do galopu. Musiałam iść jego śladem, chociaż gorsze niż galop Stokrotki są tylko wyścigi na wozach o kwadratowych kołach.
Po przejechaniu koło ćwierci wiorsty otaczającą dolinę drogą gwałtownie odbiliśmy w prawo. Teraz miasto leżało na wprost nas i wydawało się na wyciągnięcie ręki, ale odległość okazała się myląca – minęło już ponad pół godziny, Stokrotka była ciemna od potu i żółta od kurzu, a Dogewa zbliżyła się tylko troszeczkę. Wzdłuż drogi pojawiły się chałupy. Położone daleko od siebie, nie tak jak w ludzkich miastach, gdzie pomiędzy niektórymi domami trudno się przecisnąć bokiem. Za chałupami – wciąż te same łąki i pola, solidne stodoły, sady jabłoniowe i wiśniowe, malutkie strzępki różnokolorowych ogródków. I żadnych płotów. Nie ma nawet widocznej miedzy pomiędzy sąsiednimi gruntami. Miałam wiele pytań, ale mój przewodnik przez całą drogę nie obejrzał się ani razu. Tym niemniej, gdy Stokrotka traciła rytm i zaczynała zostawać z tyłu, również przytrzymywał wierzchowca. Gdzieniegdzie w polu migali zajęci pieleniem mieszkańcy, a z drogi cofały się duże smukłe psy szaropiaskowego koloru. Żaden nie szczeknął, nie zaczął gonić za kobyłą, ale ta denerwowała się wyraźnie i podejrzliwie strzelała okiem w kierunku monstrów o wielkich kłach spokojnie czekających na poboczu.
Pylistą drogę zastąpiły kocie łby i Stokrotka ożywiła się, energicznie dzwoniąc podkowami po kamieniach. Wjechaliśmy do miasta.
Tu budynki stały trochę gęściej, ale nadal nie tak, jak u ludzi. A i same domy były jakieś małe, jak gdyby tylko do nocowania, zrobione z niepomalowanych bali i pokryte dachówkami. Ani trochę niepodobne do miasta. Wszystko czyściutkie, pachnie kwiatami i świerkowymi igłami. Na poboczach – trawa. Dookoła – nienaruszony las, oczyszczono tylko ścieżki do dróg i budynków. W koronach drzew, a nawet wprost na dachach domów, zapomniawszy o bożym świecie, śpiewają ptaki. Pod nogami nie pętają się kurczaki ani świnie i tylko te dziwne psy bez obroży tęsknie odprowadzają podróżnego wzrokiem.