Выбрать главу

Napotkani mieszkańcy rzucali mi zaciekawione spojrzenia. Jako zaproszony gość odpowiadałam im tym samym.

Trakt doprowadził nas do okrągłej fontanny, otoczył ją, skrzyżował się z innym, również wyłożonym kamieniem i skierował się dalej. Koło fontanny siwy koń stanął, opuścił długi wąsaty pysk za kamienne obrzeże i przyssał się do wody. Zrównałam się z nim i popuściłam wodze. Stokrotka westchnęła ciężko z wdzięcznością i usłyszałam, jak w jej drżących bokach bulgocze przełykana woda.

– Hej, starczy! Najpierw ostygnij trochę! – Gwałtownie ściągnęłam wodze.

Stokrotka prychnęła z oburzeniem.

– Nie martw się, kolka jej nie grozi, nawet jeśli długo biegła. Ta woda nikomu nie zaszkodzi. – Wampir zsiadł z konia i przekazał wodze chłopcu, który akurat nadbiegł.

Zeskoczyłam na ziemię, zaczerpnęłam garść wody i podniosłam do ust. Była świeża, czysta, z posmakiem krzemu. Znajome iskierki przebiegły od koniuszków palców do śledziony. Ile by mistrz nie powtarzał, że magia powinna pochodzić z samego serca, u mnie zakwaterowała się ona w dole brzucha, tak samo jak i reakcja na jej obecność. Wyglądało na to, że głęboko pod ziemią żyła wodna przecinała się z magiczną, nadając wodzie unikalne właściwości. Tak właśnie wygląda królowa legend, żywa woda. Nic dziwnego, że mieszkańcy Dogewy nie potrzebują magów ani znachorów. Magia bije pod samym ich nosem.

Zamknęłam oczy i skupiłam się. Energia rozlała się po moim obolałym ciele, regenerując aurę i zasilając rezerwę. Jak tłumaczył mistrz, człowiek ma dwie niewidoczne powłoki. Jedną stałą, której każda zmiana odbija się na zdrowiu i nastroju, z czego korzystają czarodzieje zajmujący się rzucaniem i zdejmowaniem uroków. To właśnie aura. Druga powłoka porównywalna jest do narzędzia, z którego człowiek może korzystać świadomie. Albo i nie może – zwykli ludzie tego nie potrafią. To jak ruszanie uszami: wrodzony dar, który albo jest, albo go nie ma. Jeżeli korzystać z niego właściwie i stale rozwijać, jak to się robi w szkołach, zostanie na całe życie. Co prawda przy czarowaniu się zużywa, ale potem znowu regeneruje – albo sam z siebie, w ciągu dwóch-trzech dni, albo z pomocą naturalnych źródeł. W audytorium geomagii wisi gigantyczny, zajmujący całą ścianę schemat położenia żył magicznych Belorii i punktów ich wyjścia na powierzchnię. Nawet wykładowcy nie potrafią zapamiętać wszystkich, z czego bezczelnie korzystają niektórzy adepci, z kamienną twarzą wskazując na egzaminie losowe punkty – koniec końców gdzieś trafią. Ostatni raz udało mi się zregenerować rezerwę z żyły przebiegającej pod kiblem karczmy Złote Jabłko, czterdzieści wiorst od Starminu. Potem ktoś zaczął walić w drzwi z taką siłą, że musiałam przerwać. Co robić, żyły nie wybierają, gdzie przebiegać. Może właściciel karczmy doszedł do wniosku, że nigdzie nie siedzi się tak dobrze, jak nad żyłą i postawił na ukochanym miejscu wychodek.

Prawdę mówiąc, prawdziwi profesjonaliści, arcymagowie, nie potrzebują żadnych żył i nie są ograniczeni rezerwą. Potrafią czerpać siły wprost z żywiołów. Ale adeptka na ósmym roku ma daleko, oj daleko, do arcymaga – dwa lata nauki i jeszcze cztery stopnie bakalaureatu. Nie każdy wytrzymuje.

Czasza fontanny wyłożona była jasnoszarym kamieniem, gładkim na ścięciach i przypominającym krzemień. Żadnych siusiających chłopców stojących na ogonach ryb, czy innych mutantów wydzielających wodę z najmniej odpowiednich miejsc – tylko nieociosane kamienie i wysoki stożek na środku czaszy. Ze szczelin wybijały setki cienkich, rozpryskujących się strumyczków, od malutkich, wysokości palca, do gigantycznych, nie ustępujących drzewom. Nad kocimi łbami trzepotała koronka przezroczystych tęcz, pył wodny połyskującymi kropelkami osiadał na włosach.

Mój przewodnik odszedł na chwilę i wrócił z trójką wampirów, którzy przedstawili się jako Rada Starszych, ale nie wydali mi się jakoś szczególnie starzy. Gdyby nie poważne, przenikliwe oczy i rzadkie nitki siwizny w czarnych włosach, dałabym im coś koło trzydziestu lat.

Stokrotka już się napiła i, zwróciwszy pysk w kierunku zgranego tria, podejrzliwie strzygła uszami.

Uprzejmie przywitałam się z młodymi Starszymi i zainteresowałam się, kiedy mogłabym uzyskać audiencję u Władcy Dogewy Arr'akktura tor Ordwista itede itepe.

Starszyzna poczuła się widocznie zakłopotana. Pomilczawszy chwilę, przyznali ze skruchą, że nie mają pojęcia, gdzie podział się rzeczony władca, bo od rana go nie widzieli. Wyobrażacie sobie, co działoby się u nas, w Slarminie, gdyby król zniknął z widoku na dłużej niż dwie i pół minuty?! Zaczęłaby się panika, ściągnięto by straż, zawołano tropicieli, zebrano do kupy magów i astrologów. Ludzie by na głowie stawali, aż by wykryli, gilzie łaskawie skierował swe kroki szanowny monarcha. I wzięliby to miejsce pod cichą obserwację. A tu – proszę bardzo, W. D. A. O. Sz. itede udał się w kierunku bliżej nieznanym, a mnie o tym informują tak spokojnie, jak o aktualnych plonach buraków.

Następna propozycja Starszych miała jeszcze większy posmak nowości i osobliwości. Nijak nie mogłam dostroić się do trajektorii lotu ich myśli.

– Ale proszę go poszukać. A nuż się znajdzie – powiedziano mi.

Jeszcze lepiej. Jestem w Dogewie niecałą godzinę, a już proponują mi przeczesanie jej w poszukiwaniu władcy, o którego miejscu pobytu sami tubylcy mają mgliste pojęcie!

Starsi i przewodnik zaczęli jeden przez drugiego przekonywać mnie, że władca się lada chwila znajdzie i mogę poczekać na niego tutaj, przy fontannie. Obejrzałam się na gapiów, powoli ściągających w kierunku placyku, stłumiłam wewnętrzny dreszcz i ogłosiłam pełną gotowość rozpoczęcia poszukiwań.

Starzyzna obiecała najgorliwszą pomoc w osiągnięciu tego szczytnego celu i z ukłonami oddaliła się, zostawiając mnie sam na sam z przewodnikiem.

– A jak on chociaż wygląda? – zainteresowałam się tonem straceńca.

– Zobaczy pani, to pani pozna.

– Młody, stary?

– Jeszcze zupełny dzieciak. W zeszłym roku skończył siedemdziesiąt trzy – powiedział to całkiem poważnym tonem, jakim mówi się kłamstwa malutkiej dziewczynce, więc trochę się obraziłam. Co oni ukrywają? Przecież ten Arr'akktur mnie nie zje. Czy zje?!

– Gdzie mogłabym się wykąpać i umyć konia? – przypomniałam sobie. Stokrotka, jako strona jak najbardziej zainteresowana, położyła pysk na moim ramieniu.

– Trzeba przejechać kawałek południowym ramieniem krzyża i skręcić w czwartą ścieżkę po lewej.

Zacięłam się na chwilę, nie od razu rozumiejąc, że “krzyżem" nazywa główne skrzyżowanie dróg, z których każda wskazuje jedną ze stron świata.

– A pan…

– Tak? – odwrócił się. Długie ciemne włosy rozsypały się na ramionach.

– Nie odprowadzi mnie pan?

– Muszę wracać. Jestem strażnikiem, nie mogę na długo porzucać granicy.

– Proszę poczekać… Ostatnie pytanie… – zająknęłam się, nie wiedząc, jak je zadać. – Czy wy… Czy wy się nie boicie?

– Czego?

– No, ja… Pan pewnie mi tego nie powie wprost… Ale jestem tu obca. Nie boicie się, że coś nabroję? Znaczy, ja tak w ogóle to za siebie ręczę, ale przecież wy mnie wcale nie znacie! Ktoś inny mógłby… no… coś zepsuć, znaczy, robić coś bardzo złego? Nie boicie się tego? Przecież zostaję tu całkiem sama!

– Wydawało mi się, że lubi pani samotność – spokojnie odpowiedział strażnik. – Pomyślałem, że samodzielna wycieczka po mieście sprawi pani więcej przyjemności niż obstawa za plecami. Ale jeżeli pani się czuje samotnie albo nieswojo, mogę znaleźć przewodnika.