– Nie, nie, ma pan rację – zgodziłam się szybko. – Nigdy nie zdarzyło mi się nudzić we własnym towarzystwie. No ale… Nie boi się pan puścić mnie samej?
– Jest pani w Dogewie – odpowiedział poważnym łonem, wskakując na siodło. – Tu nigdy nie będzie pani sama.
Rozdział 3
Już od jakichś ośmiu minut wątpiłam w swoje zdolności matematyczne. Chyba powiedział – czwarta ścieżka. I chyba w czwartą skręciłam. Czy wampiry mają jakiś inny system liczenia?
Nagle jednak w mój policzek zachłannie wpił się rudy komar. Żądza krwi do niczego dobrego nie prowadzi. Komar za swój występek zapłacił życiem, a ja strząsnęłam z dłoni jego smętne resztki i pogoniłam Stokrotkę obcasami. Drzewa rozsunęły się, ścieżka urwała gwałtownie, a ja i moja kobyłka znalazłyśmy się na niewielkiej polance koło malutkiego, ale czystego, czarnego leśnego jeziorka. Krewniacy niesprawiedliwie zabitego komara rzucili się na mnie w gorączkowym pragnieniu zemsty i krwi. Po krótkiej potyczce z nimi zsiadłam z konia.
Jeziorko było zajęte. Szare spodnie konkurenta nonszalancko wisiały sobie na krzaku olchy, obok poniewierała się podniszczona skórzana kurtka, rozsznurowane wysokie buty i koszula dziwnego kroju, z dwoma wąskimi rozcięciami na plecach.
Przyjrzawszy się dokładnie, zauważyłam tył jego rozczochranej i jeszcze suchej głowy – płynął powoli w kierunku lilii wodnych. Nad zasnutą wieczorną mgiełką wodą chlupot niósł się daleko. Długie włosy nasiąkły na końcach i kleiły się do szyi, gdy pływak unosił się nad wodą w kolejnym silnym zamachu. Zachodzące słońce wyzłociło czubek jego głowy. Nie widziałam w Dogewie nikogo jasnowłosego – a tym bardziej o tak niezwykłym, bladozłocistym, lnianym odcieniu.
W tym momencie pływak zanurkował, a pociemniałe pukle oblepiły jego głowę jak macki leżącej na potylicy ośmiornicy. Przecież nie będę czekać, aż on się tu wypluska i pójdzie do łóżka! Stokrotka ostro zalatywała potem, co nasuwało wniosek, że ja również. Koniec końców wspólna kąpiel w jednym jeziorze jeszcze do niczego nie zobowiązuje. Zarzuciwszy wodze na gałąź brzozy, drżącymi ze zmęczenia palcami spróbowałam rozsiodłać niecierpliwie tańczącą kobyłkę. Derka przykleiła się do jej przepoconego grzbietu, a siodło okazało się tak ciężkie, że wyleciało mi z rąk i spadło na trawę. Machnąwszy na nie ręką, poprowadziłam konia do wody, po drodze niedbale pozbywając się fragmentów garderoby. Jako ostatnia opadła na wpół przezroczysta jedwabna koszula, cała w smugach potu. Zostałam w koronkowym komplecie, który z pewną poprawką na jego mikry rozmiar można było nazwać dwuczęściowym kostiumem kąpielowym.
Dopiero wtedy zauważyłam, że lnianowłosy delikwent, który ośmielił się zmącić moje jezioro, stoi przy brzegu po pas w wodzie i z rosnącym zadowoleniem podziwia darmowy striptiz, w celu uzyskania lepszej widoczności pochylając się do przodu.
– A teraz będzie najbardziej pikantny kawałek – poinformowałam z kuszącą obietnicą w głosie i wypuściłam wodze. Moja wymęczona kobyłka rozwinęła niesamowitą prędkość. Z rozpędem wbiła się w wodę szeroką piersią, a spieniona fala zwaliła uciekającego gościa z nóg i zanurzyła z głową.
Korzystając z jego dekoncentracji, ruszyłam śladem I kobyłki. Stokrotka, zanurzona po szyję, zamarła w zachwycie, rozrzuciwszy po powierzchni wody białą grzywę. Spod jej kopyt atramentowymi strumykami podnosił się gruby ziarnisty muł z kawałkami zgniłych liści i szyszek olchy. Pędy kłującej rogownicy oplatały nogi jak sieć zarzucona przez staruszka w oczekiwaniu na złotą rybkę. Stęskniwszy się za kąpielą (trudno za jej ekwiwalent uznać pomyje wylane na moją głowę z okna na jednej z wąskich uliczek Kamieńca), pluskałam się w wodzie przez bitą godzinę, wypłukując z włosów podróżny kurz i czyszcząc Stokrotkę pęczkiem wodorostów, dopóki nie i zrobiła się lekko zielonkawa i nie nabrała przyjemnego i zapachu szlamu. Gdy uznałam, że starczy tego dobrego, poprowadziłam kobyłę do brzegu i dopiero wtedy zauważyłam, że świeżo umyty gość, o którym zdążyłam całkiem zapomnieć, nie poszedł sobie. W spodniach, ale z nagim torsem, siedział na trawie, rozłożywszy do wyschnięcia szare skrzydła. Czarne jak węgiel brwi i rzęsy ostro kontrastowały z mokrymi, ale nadal zbyt jasnymi włosami niedbale zarzuconymi na plecy. Sympatyczny chłopak, nieco zbyt chudy, ale zgrabny, czuć w nim siłę. Na piersi na cienkim rzemyku wisiał amulet w kształcie pazura z brązowego mieniącego się złocistymi iskrami kamienia.
– Cześć – powiedział wampir z uśmiechem ozdobionym kłami, lustrując mnie wzrokiem. Miał spokojne spojrzenie i lekko śmiejące się szare oczy.
– Przyjemna kąpiel – prychnęłam, pochylając się, by wyciągnąć spod impertynenta mój lewy but.
A i owszem – odpowiedział z ironią. – Len jestem. Trafne imię, bardziej podobne do przezwiska z dzieciństwa, które przylgnęło na dobre. Gdy patrzyłam na jego schnące włosy, przed oczami stawało mi pole dojrzałego lnu, cicho i z namysłem szeleszczącego oleistymi nasionami w pękatych mieszkach.
– Berenika – zmyśliłam na poczekaniu.
– Kłamiesz – wampir nie zastanawiał się nawet chwili.
– No dobra, Wolha – burknęłam z rozdrażnieniem. – Czy w całej Dogewie nie ma ani jednego wampira przebywającego w głębokiej nieświadomości odnośnie faktu istnienia mojej skromnej osoby?
Wampir obserwował mnie z niesłabnącym i wybitnie niezdrowym zainteresowaniem.
– Obawiam się, że nie. Dolina nie jest aż tak duża, nowiny rozchodzą się jak wiatr. Chcesz jeszcze o coś zapytać?
– A powinnam?
– Nie, ale mogę odpowiedzieć.
Zamilkłam, wyciągając z przytroczonej do siodła sakwy czystą koszulę. On czekał bez najmniejszych oznak zniecierpliwienia. Żeby nie było: pytania miałam. Ale wszystkie jakieś takie skomplikowane i nie do końca ukształtowane. Niech ktoś spróbuje wyciągnąć ze słoja jeden kiszony ogórek. Łatwe, prawda? A jeśli jest ich tam dziesięć i każdy próbuje trafić na talerz jako pierwszy? Tak właśnie było z moimi pytaniami. Zaczepiły się o siebie bokami, jak ogórki, i nijak nie potrafiły ze mnie wyjść pojedynczo.
– Robi się ciemno. Czas wracać – powiedział jasnowłosy, spojrzawszy na dotykające horyzontu słońce. Komary pojękiwały coraz bardziej krwiożerczo, zmuszając nas do przyspieszenia ruchów. Za drugim razem udało mi się z wysiłkiem zarzucić na Stokrotkę siodło (po pierwszej próbie musiałam obejść kobyłę i podnieść jej z ziemi). Nie zdążyłam się nawet ucieszyć, gdy zauważyłam derkę, która zaczaiła się pod krzakiem. Zanim ją podniosłam, Stokrotka otrzepała się, a niezapięte siodło pacnęło na piasek. Zgrzytnąwszy zębami, wpakowałam je na miejsce, uprzednio narzuciwszy derkę. Prawie nie zostało mi sił i rzemienie popręgu dociągnęłam tylko do drugiej dziurki. Z pewną dozą wątpliwości obejrzałam czwartą, już solidnie wyrobioną i zdecydowałam, że pójdę pieszo, żeby nie spełznąć pod koński brzuch razem z siodłem.
Wampir wstał, uprzejmie odsunął mnie na bok, po czym jednym ruchem bez wysiłku zaciągnął popręg i zaczepił klamrę jak należy.
– Odprowadzić cię?
Niewyraźnie wzruszyłam ramionami. Ostatecznie co za różnica – ten wampir sobie zrobi ze mnie kolację czy inny? Tym bardziej że miałam dość mętne pojęcie o drodze powrotnej.
Tak więc szliśmy obok siebie, zielonkawa kobyłka truchtała z tyłu, co i rusz szarpiąc wodze, by wyrwać z pobocza kępkę trawy, a sensowne pytania nadal nie chciały przychodzić do głowy.