– Daleka droga? – zapytał w końcu Len, zlitowawszy się nade mną.
Spojrzałam na wampira z ukosa, ale on beztrosko machał zarzuconą na ramię kurtką, nie wykazując oznak napadu głodu.
– Trzy dni.
– Ze Starminu, czyż nie?
– Prawie. Z obrzeży.
– Jeździłaś kiedyś aż tak daleko?
– Nie, nigdy. Mam nadzieję, że przyczyna okaże się tego warta… Ty wredne bydlę! – Kobyłka, której gwałtowne szarpnięcie prawie wykręciło mi rękę, z widocznym żalem zrezygnowała z samotnej główki czerwonej koniczyny kusząco chwiejącej się nad niską trawą.
Ani Len, ani Stokrotka nie zwrócili na mój sprawiedliwy gniew najmniejszej uwagi.
– Aż za bardzo. Już trzynaście osób kosztowała życie.
– To jest aż tak poważnie?
– Poważniej niż myślisz – pewny głos wampira nie pozwalał na wątpliwości. Niestety, na mnie nie podziałał.
– Żeby myśleć, trzeba coś wiedzieć. Co się tu u was dzieje?
– Nie wiem – uczciwie przyznał Len, wzruszając ramionami.
– Przecież mówiłeś, że możesz odpowiedzieć na moje pytania! – obruszyłam się.
– Na twoje tak. Ale to zadaję sam sobie.
– Ale chociażby ogólnie – nie chciałam zmieniać tematu i wybiegłam do przodu, żeby widzieć jego twarz. – Czy w to jest zamieszany ktoś… z waszych?
– Nie – uciął krótko Len.
– Ale w takim razie jakieś hipotezy są?
– Przeżyłem w Dogewie całe swoje życie – odpowiedział cicho i poważnie. – Znam tu każde drzewo, każdy kamień, każdą żywą istotę… A i nieżywe kojarzę całkiem nieźle. Ale z tym stykam się po raz pierwszy. Nie jest ani żywe, ani martwe, ale na tyle dziwne i niezrozumiałe, że samo jego istnienie przeczy wszystkim znanym prawom. Ale ono o tym nie wie i sobie korzysta z życia.
– Jakiś umarlak?
Wampir prychnął z ironią
– Cóż, z niczym żywym nie pomylisz na pewno. Trafiłam na znany grunt.
– A jak wygląda?
– Różnie. Czasem jak ogromny pies, czasem długaśne paskudztwo na pajęczych nóżkach, czasem ma rogi, czasem skrzydła. Ale nie o to chodzi. Mam wrażenie, że jest… jedno. Przyjmuje różne postaci, by nas zmylić.
– Dlaczego?
– Zapamiętałem jego istotę. Trudno to opisać, my, wampiry, postrzegamy świat nieco inaczej, bardziej wierzymy sławetnemu szóstemu zmysłowi niż wzrokowi i słuchowi. Kiedy obok przelatują dwa ptaki, czuję, że są dwa. Mają swoją indywidualność. Potwór też ma. Czuję jego przyjście identycznie, w jakiejkolwiek skórze by się zjawił.
– Bzdury. To nie jest jakiś ptak z krwi i kości. To umarlak. Ma jedno imię – śmierć.
Len patrzył w dal oczami bez wyrazu. W oczywisty sposób mi nie wierzył, ale nie chciał się kłócić, tak więc po prostu machnął ręką.
Oni też tak mówili.
Kto?
Ci, którzy przyszli przed tobą.
– Oni… Nie żyją?
– Zostali zabici – sprecyzował, narzucając kurtkę. Poszłam za jego przykładem. W lesie po zmroku szybko robiło się zimno.
– Wezwaliście maga z Kamieńca, żeby to zniszczył?
– Nie. Sam przyszedł. Potrzebował rady. Rano znaleźliśmy jego ciało na miejskiej drodze, a zakrzepnięta krew była na ścianach i dachach sąsiednich domów.
Nawet jeśli Len kłamał, nie sposób było tego wykryć.
– Ktoś widział, jak to się stało?
– Widzieli, jak ono uciekało do lasu. A następnej nocy zginął chłopak.
– Wasz?
– Tak, miał dziesięć lat, wracał z kolegą z wędkowania. Ten, który został przy życiu, zaczął krzyczeć. Kiedy wyskoczyli sąsiedzi, ono ryknęło, rzuciło trupa i uciekło.
– Znowu do lasu? – sprecyzowałam sceptycznie, opędzając się od kobyły, która próbowała uzyskać przebaczenie, gorąco parskając mi w lewe ucho.
– A ty byś pobiegła do kibla? – zapytał złośliwie Len.
– Ja bym nie uciekała – odparowałam. – Mojego drugiego kolegę zaprosiliście celowo?
– Hm… Można powiedzieć i tak – zastanowił się wampir. – Jego śmierć również stwierdziliśmy po fakcie. Ale następny czarodziej zginął na moich oczach. Tym razem potwór przypominał włochatą bryłę na krótkich łapach, z malutkimi świecącymi oczkami i szeroką zębatą paszczą. Wyszczerzył się złośliwie z daleka, prysnął w krzaki i jakby się rozpłynął.
– Rozumiem. Następny?
– Starszy mężczyzna. Następnego dnia – dwie kobiety. Nie zdążyliśmy nawet na finał. Ale widok znowu był… porażający.
– Nie próbowaliście stawiać domów trochę gęściej? -spytałam złośliwie.
– Jak w waszych hodowlach szczurów? – Len miał na myśli ludzkie miasta, a ja musiałam bez słowa przełknąć przytyk.
– Fakt, zagadkowe. Pozostali biedacy, jak rozumiem, opuścili ten świat nie mniej potwornym sposobem?
Skinął głową w milczeniu.
– A jakiej rady potrzebował bakałarz z Kamieńca? Wampir nie zdążył odpowiedzieć. Wkroczyliśmy na drogę. Przechodząca obok kobieta szybko ukłoniła się Lenowi, ciężkim klapsem wymuszając to samo na małoletnim potomku czepiającym się jej spódnicy. W mojej duszy poruszyły się mgliste podejrzenia.
– Dobrze cię tu znają?
– Tu wszyscy znają wszystkich.
– Muszę coś przekazać pewnemu gościowi.
– Komu? – z roztargnieniem zapytał Len, ledwie kiwając kobiecie.
– Nie bardzo pamiętam. Podobno jest szefem.
– Władcy?
– Tak, jak mu tam było?
– Sam się czasem mylę. Daj, przekażę.
– Nie mogę. Dobrze go znasz?
– Lepiej niż bym chciał – westchnął Len.
W tym momencie zobaczyłam idących z naprzeciwka Starszych. Ramię w ramię, w tej samej formacji, niebieskooki po lewej, krótkowłosy w środku, jak gdyby spięli logi spinkami. Wyglądali bardzo uroczyście. Len zatrzymał się, z niezadowoleniem zagryzając wargi. Ja również. Starsi zrobili jeszcze kilka kroków i równocześnie ukłonili się mojemu towarzyszowi.
Spojrzałam na Lena.
Poczułam się oszukana.
Wepchnęłam mu pomięty zwój i przeszłam do szeregu Starszych.
Wyglądało na to, że jednak udało mi się odnaleźć władcę Dogewy.
Rozdział 4
U lokowano mnie w małym przytulnym domku niedaleko fontanny. Jego właścicielką okazała się starsza wampirzyca, niziutka, pulchna, a do tego aż nazbyt miła i rozmowna. Po oficjalnym wręczeniu zwoju Starsi zaciągnęli Lena – dosłownie zaciągnęli, jako że delikwent się opierał – do czegoś o nazwie Dom Narad, w związku z czym biedak ledwie zdążył zamienić ze mną parę słów. Ze swojej strony niezbyt paliłam się do konwersacji. Po pierwsze, czułam się jak ostatnia kretynka. Po drugie, doskonale rozumiałam, że pozostanę nią już na zawsze, mając pewność, że po osiemnastce już nikt nie zmądrzeje. Wyciągnęłam z torby kartkę papieru z ponumerowanymi bazgrołami mistrza. Tak więc, zgodnie z etykietą, przy spotkaniu z władcą Dogewy powinnam była: 1) zgiąć się w ukłonie do ziemi, 2) wymienić jego imię i wyliczyć wszystkie tytuły, 3) poczekać na pytanie, 4) wymienić swoje imię i cel przybycia, 5) podziękować niebiosom, że dały mi sposobność tego wysoce wspaniałego spotkania, 6) obiecać, że będę się poprawnie zachowywać i 7) uniżenie poprosić o pozwolenie na pozostanie w Dogewie, póki się im nie znudzę. I, wylewając z siebie potoki wdzięczności (nawet jeśli otrzymam kopniaka w pewną część ciała), wykonać kolejny ukłon i uroczyście podać zwój.
Zamiast tego poszczułam go strudzoną kobyłą, bez pozwolenia przeszłam na poufałe “ty", zarzuciłam głupimi pytaniami, zapomniałam pełnego imienia i przyznała m się, że niezbyt pragnę je sobie przypomnieć. Póki co trudno o gorsze wrażenie. Ale co tam, przystojny facet… Śliczny. Czarujący. Jakoś przy nim spokojnie. Westchnęłam. I poczułam ukłucie zdenerwowania. Zaraz, jak to szło w tych bajkach o wampirach? Przylatują, szepczą pod oknem czułe słówka, dziewczyny się czują mile połechtane i otwierają. Nie no, czas z tym skończyć, póki ręka sama nie sięgnęła do zasuwy.