Выбрать главу

Wyciągnąwszy górną szufladę komody, wzięłam się za sortowanie i układanie przywiezionych rzeczy. Na samym dnie znalazły się zapasowe spodnie, ciepły sweter, lniana koszula i trzy główki czosnku starannie owinięte szmatką. Po nich z torby wyłoniły się długie, białe męskie gacie (nie pakowałam bagażu sama, wepchnęła mi go do ręki narzekająca intendentka, nieprzyjemna stara flądra, na dokładkę potwornie skąpa), wykrochmalona koszula nocna, odświętna, na wpół przezroczysta bluzka, poniżająco wręcz mała ilość bielizny i zagadkowa paczka z wiele obiecującym podpisem “Komplet kobiecy". Nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić z gaciami. I może uroczyście wręczyć władcy Dogewy? Czy jeszcze zdążę zrobić to jutro, przy większej liczbie świadków? i po chwili namysłu wrzuciłam je z powrotem do torby. A co to za pakunek? Po rozwinięciu trafiłam na długą i ostrą srebrną szpilę. Summa summarum, wysłano mnie do łapania zagadkowego umarlaka z wyposażeniem na wampiry. Coś tu chyba nie tak. Kogo właściwie trzeba ratować – wampiry przed umarlakiem, czy… umarlaka przed wampirami? Nie powiem, zrodziło się we mnie podejrzenie, że umarlaka po prostu nie ma, a mnie wysłano do Dogewy w charakterze wabika-dawcy – skuszą się wampiry czy nie?

Chyba to samo przyszło do głowy profesorom, ponieważ na samym dnie torby znalazła się zmiętoszona książka niejakiego Tudora Wybawiciela – “Krwiopijcy". Po jej losowym przekartkowaniu naprawdę się przestraszyłam. W środku były szkice zębów, schematy ukąszeń i ryciny z wizerunkami rozwiązłych potworów przysysających się do łabędzich szyjek nieszczęsnych, miotających się na łóżkach panien. Pomiędzy stronami odnalazł się mój grzebień. Stwierdziwszy, że tylko koszmarów mi jeszcze brakowało, natychmiast wepchnęłam książkę pod pościel. I tak pewnie przez całą noc będę czekać na skrzypienie zawiasów i trzepot skrzydeł.

Chciałam od razu zamknąć okiennice, ale przeszkodził mi w tym ich brak. Nie było również zasłon, które z zasady powinny chwiać się zagadkowo podczas wizyty nietoperza. Zamiast krowiego pęcherza i miki ramy i wypełnione były plastrami kryształu górskiego, przezroczystego i niesamowicie drogiego. “Dobra, kochani goście, możecie się zlatywać" – pomyślałam i otworzyłam okno na oścież. W twarz uderzył strumień chłodnego nocnego powietrza. Pokój był mały, ale bardzo przytulny, czyściutki, skromnie urządzony: łóżko (wysokie, ze stertą poduszek), tuż przy nim komoda, w rogu – szafa, za nią, wzdłuż drugiej ściany, wielka skrzynia, stół i wyściełane krzesło. Naprzeciwko stołu – pusta ściana z drzwiami. W ścianie naprzeciw łóżka dwa okna, pomiędzy nimi gobelin: dziewczynka w sukience, fartuszku, sandałkach i czerwonej spiczastej czapeczce, na zgiętym i ręku – koszyczek z bułeczkami, obok – duże drapieżne zwierzę, z tyłu – świerkowy las, dokładnie taki sam jak i ten w Dogewie. Na środku pokoju – ze siedem kroków wolnej podłogi przykrytej plecionką z wierzbowych witek. Ściany obite deskami, jasnymi i chyba brzozowymi, na brzegach dokładnie łączonymi tworzącymi piękne zygzaki ząbkami. I zbadałam szafę i skrzynię, ale nawet jeśli były tam jakieś dowody na krwiopijstwo, zostały one zlikwidowane przed moim wprowadzeniem się. W szafie, nieco na uboczu od pozostałych ubrań, wisiał nowy czysty szlafroczek, wyraźnie przygotowany dla mnie. Natychmiast pozbyłam się kurtki i go narzuciłam. Gdy tylko przysiadłam na krześle, by rozsznurować buty, ktoś zabębnił we framugę okna. Skacząc na jednej nodze, dotarłam do okna. Na dworze stał nieznany mi ciemnowłosy wampir, na widok którego odruchowo sięgnęłam do niezapiętych guzików szlafroczka. Ale jego niezbyt interesowała moja łabędzia szyja – sucho i oficjalnie poinformował, że jestem zaproszona na kolację do Domu Narad jako gość honorowy, po czym dosłownie rozpłynął się w nocy, nawet nie poczekawszy na odpowiedź.

Cóż, “gość honorowy" brzmiało bardziej optymistycznie niż “danie główne". Ale w czym mam pójść? Prawie wszystko było pogniecione i przepocone. Na głowie kołtun – trzeba było się czesać natychmiast, a nie i zerkać, aż włosy wyschną. Buty pokryte warstwą rudego błota. I niby gdzie mam je umyć?

“Umyj szyję, reszta ujdzie i tak" – złośliwie doradził głos wewnętrzny.

Do drzwi ktoś zapukał i do świetlicy ostrożnie zajrzała Kryna.

– Dziecko, wołają cię do Domu Narad.

– Tak, tak, już wiem.

– Pożyczyć ci spódnicę?

Na taką propozycję kamień mi spadł z serca. Czysta bluzka, spódnica – i można się pokazać w przyzwoitym wampirzym towarzystwie.

– Tak, proszę. Co bym ja bez pani zrobiła…

– Drobiazg, dziecko. – Kryna już przesuwała wieszaki w szafie. – Ta chyba będzie pasować. Albo, jak chcesz, przymierz czarną, jest bardziej oficjalna…

Ale natychmiast spodobała mi się biała, luźna, sięgająca do kostek spódnica z długimi rozcięciami do połowy biodra. Akurat do połowy miałam biodra całkiem niczego sobie. Spodziewałam się uwag odnośnie bluzki, przeświecającej jak rzeszoto, ale Kryna pochwaliła krój i powiedziała, że wyglądam bardzo elegancko. Podczas gdy ja, zagryzłszy wargi, szarpałam grzebieniem kołtun, wyciągnęła ze skrzyni owinięte w zamsz białe pantofle na wysokim obcasie, które podniosły mnie nad podłogę na dobre pół piędzi. W Szkole zabrania się chodzenia na szpilkach, w związku z czym czułam się wyjątkowo niepewnie, ale za nic nie zgodziłabym się z nimi rozstać.

– Dobrze, dziecko, doskonale – pochwaliła Kryna. -Idź, już na ciebie czekają.

– Gdzie?

– Południowym ramieniem krzyża, trzeci dom od fontanny.

– A… mam coś ze sobą zabrać?

– Po co? – Kryna ze zdziwieniem uniosła brwi. – To tylko kolacja. Nieoficjalna.

– Znaczy… Nie mam tam przypadkiem wygłosić jakiejś mowy?

– Nie, coś ty! Już cię przedstawiono władcy i Starszym. Przywitaj się i od razu siadaj do stołu.

Westchnęłam i rzuciłam tęskne spojrzenie na oparty o komodę miecz. Ale co tam, jeśli mam zginąć od zębów wampira, niech to przynajmniej będzie sympatyczny wampir.

Rozdział 5

N a dworze było ciemno choć oko wykol. Księżyc zrejterował za puchatą chmurkę, wyraźnie nie życząc sobie obserwować mego smutnego losu. Gwiazdy mrugały zimno i złośliwie. Wśród rzadkich krzaków przenikliwie śpiewały duże zielone cykady. W oddali coś skrzekotało – prawdopodobnie żaby, chociaż tutaj, w Dogewie, niczego nie można było być pewnym. Ani jednego płomyczka, nawet iskierki, żadnych oznak cywilizacji oprócz ciepłego pyska Stokrotki, którą długo obmacywałam w kompletnym mroku. Niechby się chociaż jedno okno zaświeciło. Wszyscy już śpią, czy jak? A może właśnie nie śpią? Podkradają się, podchodzą do lądowania, wyciągają uzbrojone w pazury łapy w stronę delikatnej dziewczęcej szyi…

Ręka, która dotknęła mojego ramienia, bynajmniej nie miała pazurów. Palce jak to palce, długie, delikatne, paznokcie też jak paznokcie, dokładnie obcięte. Wampir, który pukał w okno, cierpliwie czekał na mnie przy ganku. W następnej sekundzie zawył i zgiął się wpół, rozpaczliwie krzyżując ręce poniżej pasa.

– Ojej, przepraszam… – wykrztusiłam zmieszana. -To odruchowo…